Andrzej Munk opowiadał podobno niedługo przed śmiercią, że gdyby jeszcze raz kręcił „Zezowate szczęście” (1960), pewnie nie pozwoliłby Bogumiłowi Kobieli grającemu główną rolę Piszczyka na tak szaleńczą ekspresję i tak ostentacyjny komizm przed kamerą. Bałby się po prostu, że film okaże się jednym wielkim przerysowaniem. Mówił to zaledwie rok, półtora roku po zdjęciach do „Zezowatego szczęścia”, a czuł już, że przez ten czas stał się jako twórca ostrożniejszy, i gdyby realizował tę produkcję właśnie półtora roku później, być może zdusiłby w zarodku coś, co okazało się wielką siłą tego filmu: pomysł Kobieli na przydzieloną mu rolę.
Kiedyś – gdy zastanawiałem się nad fenomenem kilku komedii, które chyba jak żaden inny gatunek roztaczają aurę młodzieńczości – zdałem sobie sprawę, że być może to właśnie reżyserzy filmów tego typu są tymi, którzy czując upływ czasu, chcą sobie przypomnieć, jak i z czego żartowali jako młodzi ludzie. Słowem – powrócić jakimś sposobem do klimatu swoich młodzieńczych filmów, w których nieskrępowani jeszcze doświadczeniem i nieskalani twórczą ostrożnością robili rzeczy najzabawniejsze i wielkie.
Tadeusz Chmielewski, kręcąc w 1970 roku film „Nie lubię poniedziałku” (1971), był już po czterdziestce, miał na koncie sukcesy produkcji „Ewa chce spać” (1957), „Gdzie jest generał…” (1963) oraz „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (1969) i gorzkie porażki „Waleta pikowego” (1960) oraz „Pieczonych gołąbków” (1966). Humor jego filmów ewoluował: od zaczerpniętej od Tatiego i Claira groteski w „Ewie” po gagi i żołnierskie dowcipy w „Dolasie”. Tak różnorodny styl zapewnił reżyserowi wielomilionową widownię, każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie.
Po nakręceniu „Dolasa” Chmielewskiego kusił jednak powrót do subtelnej i wyrafinowanej zgrywy podobnej do tej z „Ewy”. Reżyser nigdy nie szydził ze swoich bohaterów ani nie śmiał się z nich, lecz robił to raczej razem z nimi. Podpatrując ich zabawne zachowania i śmiesznostki życia codziennego, kibicował im w wielu dążeniach. Uwielbiał na przykład, gdy w komedii pojawiała się postać człowieka zakochanego, który po wielu perypetiach zdobywa miłość ukochanej osoby. Nadawało to całemu filmowi liryczny ton. Tak było właśnie w „Ewie...” (młody policjant zakochany w głównej bohaterce) i „Walecie” (latarnik Kawanias poszukujący po latach swej młodzieńczej miłości). Na dodatek liryzm takich scen – co wydaje się największym paradoksem – Chmielewski potrafił jak nikt inny połączyć z niewyobrażalną liczbą gagów, które wcale nie psuły specyficznej klimatu zadumy. Nic dziwnego, że jako dojrzały twórca chciał do tego wrócić.
Był tylko jeden problem. O ile wszystko to wypaliło i urzekło w 1958 toku widzów filmu „Ewa chce spać”, to już w późniejszym o dwa lata „Walecie pikowym” ściągnęło na Chmielewskiego gromy krytyki, które odchorował. Myślał nawet o rezygnacji z kręcenia komedii. Po latach „Waleta” odkryto na nowo i dziś ma grono wielbicieli. Niewykluczone jednak, że to z powodu klęski tego filmu zaraz po jego premierze Chmielewski na kilka lat zwrócił się w stronę dużo prostszego humoru. I łatwo zrozumieć, dlaczego przez długi czas był pewien, że sukcesu „Ewy” nie da się powtórzyć: czuł po prostu, że klimat tego filmu wyniknął przede wszystkim z jego odwagi i specyficznej nieświadomości początkującego twórcy, któremu – jak to ujął on sam – wszystko na planie wychodzi z niezwykłą lekkością i jakby automatycznie. Potem powrót do takiego stanu uniesienia jest właściwie niemożliwy.
Jednak splot przypadków i szczęścia sprawił, że reżyserowi udało się to właśnie w „Nie lubię poniedziałku”, który swoim tonem dobrodusznej zabawy i niektórymi motywami fabularnymi nawiązuje wprost do filmu „Ewa chce spać”. Znamienna wydaje się w tym kontekście historia realizacji obu produkcji.
Ci, którzy pamiętają „Ewa chce spać”, wiedzą, że obie sytuacje stały się głównymi motywami fabularnymi filmu. Tyle tylko, że początkowo Chmielewski nie mógł nawet marzyć, żeby nakręcić komedię z dowcipami o milicjantach. Żadna komisja scenariuszowa nie zatwierdziłaby takiego pomysłu. Jednak reżyser nie odłożył go ad acta. Postać chłopca szukającego noclegu zmienił na dziewczynę, bo dziewczęca niewinność i wnętrze komisariatu MO wydały mu się ciekawszym zestawieniem. Zaczął także opowiadać różnym znajomym o swojej wizji.
Był to jeden z ważniejszych momentów dla całego projektu. Każdy rozmówca dorzucał jakąś ciekawą i zabawną uwagę o możliwych okolicznościach pojawienia się dziewczyny na komisariacie. A Chmielewski – który uznał, że żaden pomysł nie zasługuje na pochopne odrzucenie – wszystko to zapisywał. Mieszały się konwencje żartów, stopień ich irracjonalności, co zbudowało potem tak złożoną konwencję filmu. Na razie jednak ten projekt wciąż nie mógł zostać zrealizowany. Wprawdzie odwilż była już wyraźnie wyczuwalna, lecz drażliwość milicji na własny temat rosła wprost proporcjonalnie do liczby dowcipów, jakie opowiadano o niej przy różnych okazjach.
Mimo to powstał scenariusz, którego pierwszą wersję reżyser opatrzył dedykacją „Milicjantom, żeby częściej się uśmiechali”. Już tu dały się dostrzec charakterystyczne dla całej jego twórczości dobroduszność i zaproszenie nie do szyderstwa z kogoś, ale do wspólnej zabawy. Ale tekst nie przeszedł przez sito komisji scenariuszowej, więc Chmielewski spróbował chwytu ostatecznego: przeniósł całą historię w fikcyjny świat mitycznego miasta, w którym szaleje przestępczość, gdzie milicjanci są policjantami w wymyślnie zaprojektowanych mundurach i grają w klasy, zamiast łapać złodziei. I właśnie tę wersję scenariusza decydenci kinematografii, choć nie bez oporów, zgodzili się skierować do produkcji.
Paradoksalnie, ostatnie zmiany scenariuszowe wyszły przyszłemu filmowi na dobre. Chmielewski już na starcie wyzwolił się z siermiężności, jaką niesie ze sobą obraz prawdziwej milicji na ekranie, a mityczne miasto pozwoliło włączyć do filmu prawie każdy wariacki pomysł, który przeszedł do głowy reżyserowi i ekipie. Legendą obrosły zwłaszcza język, którym posługują się opryszkowie (ze słynnym „Kup pan cegłę” napisanym przez Jeremiego Przyborę), oraz tablice instruktażowo-informacyjne, umieszczone na komisariacie i w różnych częściach miasta. Projektowali je II reżyserzy: Andrzej Czekalski (także współautor scenariusza) oraz Ryszard Pluciński. Poprzez szereg instrukcji w rodzaju tej, że odblaskowe narękawniki ułatwiające kierowanie ruchem funkcjonariusze powinni sobie zakładać na rękę, a nie na szyję czy nogę, kpili wprawdzie z filmowej policji, ale widz miał sobie dopowiedzieć, że w istocie chodzi o milicję. Jeszcze większą furorę zrobiły tablice informacyjne ich autorstwa z komunikatami: „Przezorny policjant w każdym obywatelu widzi przyszłego przestępcę”, „Będąc podchmielonym, zachowaj podwójną równowagę” czy te widoczne obok jakiegoś nowego budynku, który się zawalił: „Oddany do użytku 20 dni przed terminem”, a obok „Wróg klasowy działa – za silnie wiało”.
Chmielewski w niezwykły sposób, o który trudno by posądzać debiutanta, potrafił wywołać we współpracownikach z planu „Ewy” burzę mózgów, potem ją okiełznać i wybrać to, co najlepsze. Miał przy tym niebywałą intuicję przy kompletowaniu obsady. Nie tylko odkrył Barbarę Kwiatkowską, która zagrała Ewę, lecz także kilku aktorom, m.in. Stanisławowi Milskiemu czy Wacławowi Kowalskiemu, pozwolił ujawnić nieznane wcześniej komediowe predyspozycje. Dla Kowalskiego, który zagrał później w filmie „Sami swoi”, był to chyba jeden z ważniejszych momentów w karierze.
W latach 60. XX w., gdy Chmielewski kręcił filmy „Gdzie jest generał...” i „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, nieprzychylni mu krytycy mówili podobno, że jego jedyną ambicją jest zrobienie rzeczy bez ambicji, i przypominali „Ewę”, do której poziomu ich zdaniem reżyser nie zdoła się nawet zbliżyć. Dopiero po premierze „Nie lubię poniedziałku” Chmielewskiemu nie szczędzono pochwał. Fenomen tego filmu zabawnie i celnie opisała Bożena Janicka, ówczesna szefowa działu krajowego tygodnika „Film”: „Krytycy przez lata biadali, że polskim komediom brakuje tempa, pomysłów, niespodzianek, gagów; innymi słowy – że jest ciasto, ale nie ma rodzynków. Film Tadeusza Chmielewskiego robi wrażenie, jakby powstał ściśle według tych recept: składa się wyłącznie z niespodzianek, pomysłów, gagów. Reżyser upiekł ciasto eksperymentalne: z samych rodzynków”[1].
Zaraz po premierze podobieństwo „Nie lubię poniedziałku” i „Ewa chce spać” nie rzucało się w oczy, ale z czasem stawało się coraz wyraźniejsze. Jest na przykład w „Poniedziałku” zestawienie dwóch niepozornych scen: najpierw widać robotników, którzy gdy tylko budka z piwem zostaje otwarta, gnają z budowy i oddają się zbiorowemu dudleniu z butelek, a potem w Dzienniku Telewizyjnym ten sam obraz opatrzony komentarzem: „w całym kraju trwa walka ze skutkami długotrwałej suszy”. To odwołanie się prawie wprost do treści tablic informacyjnych z „Ewy”, na których które zwykłe ludzkie odruchy ubierano w język oficjalnych komunikatów.
Scenariusz „Poniedziałku”, w przeciwieństwie do scenariusza „Ewy”, powstawał w ogromnym pośpiechu, ale jak się okazało, był to klucz do sukcesu. Chmielewskiego, niedługo po tym, gdy skończył realizację „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, zaproszono na zebranie filmowców z nowo mianowanym ministrem kinematografii, Czesławem Wiśniewskim. Każdy z reżyserów streszczał ministrowi swój pomysł na kolejny film, ten kiwał głową i przechodził do rozmowy z kolejnym twórcą. Na Chmielewskiego, stojącego z boku, padł blady strach. Był nieprzygotowany, po ponad rocznej realizacji „Dolasa” marzył tylko o odpoczynku. Jednak gdy przyszła jego kolej na rozmowę z Wiśniewskim, zaczął streszczać pomysł, zaledwie cień pomysłu, którego wcześniej nie brał na poważnie jako materiał na film: w Warszawie pojawia się tłum przyjezdnych, a głównym motywem fabularnym są gagi. Łącznikiem między postaciami i gagami za każdym razem staje się jakiś rekwizyt. Według tego mglistego pomysłu na ekranie pojawiłaby się na przykład postać pana Pijanego, mieszkającego na co dzień w Radości. Potem wystarczyłoby dopisać taki dialog w przychodni lekarskiej:
Lekarz:
– Jest jeszcze ktoś do przyjęcia?
Pielęgniarka:
– Bardzo ciekawy przypadek: Pijany z Radości.
Minister Wiśniewski o dziwo pomysł zaakceptował i skierował do produkcji. Chmielewski, nie mając gotowego scenariusza, musiał improwizować i to właśnie ta konieczność zbliżyła go do atmosfery pracy nad „Ewą”. Obecne rozgorączkowanie przypominało spontaniczność z czasu studiów, a Chmielewski nadal umiał słuchać otaczających go ludzi. Odkąd zaczął studiować w łódzkiej Szkole Filmowej, prowadził zeszyt, w którym zapisywał najlepsze pomysły na gagi i komediowe sytuacje. Z czasem miał już tych zeszytów dziesiątki. Namówił go do tego Antoni Bohdziewicz, jego mistrz i pierwszy nauczyciel scenariopisarstwa, sam zapalony komediopisarz. Chmielewski szybko uwierzył, że pojedyncze, notowane w różnym czasie, pomysły mogą kiedyś stworzyć większą całość. Jako człowiek wyczulony na najmniejsze przejawy absurdu robił miesięcznie co najmniej kilkanaście notatek. W „Ewie” wykorzystał przede wszystkim te związane z milicjantami. Pisząc w pośpiechu scenariusz „Poniedziałku”, znów sięgnął do tych zeszytów, ale nie po to, by wydobyć z nich pojedyncze idee – teraz czerpał pełnymi garściami. Pośpiech wyłączył w nim przy tym ostrożność dojrzałego twórcy. Umieszczał w scenariuszu najbardziej niedorzeczne i zwariowane pomysły:
– do wnętrza taksówki wlewały się hektolitry wody, bo kierowca polewaczki zaparkował obok i zapomniał wyłączyć strumień;
– nad postacią, która wypowiada jakąś kwestię, jednocześnie pojawiał się dymek z informacją, co naprawdę myśli;
– zdenerwowany awarią użytkownik samochodu marki Syrena zrzucał go z wiaduktu do Wisły;
– na dworcu wysiadało z pociągu kilkuset facetów w identycznych płaczach – co było żartem z ówczesnej mody, którą wszyscy naśladowali.
Motywy lirycznej miłości i mitycznego miasta były rodem z „Ewy”, choć w „Poniedziałku” Chmielewski pokazał je trochę inaczej. Ponadto w obu filmach wszystkie ekranowe zdarzenia zazębiają się ze sobą, ale w „Poniedziałku” chwyt ten ma wymiar szczególny i prekursorski. Fabuła jest jak nić z nawleczonymi na nią dziesiątkami celnych spostrzeżeń i buduje w ten sposób rodzaj dokumentu epoki. To właśnie tą metodą, tyle że w dużo ostrzejszej formie i wymowie, zaczął kręcić w latach 70. swoje filmy Stanisław Bareja.
Dla tych, którzy znają na pamięć dialogi i gagi z „Poniedziałku”, a mimo to nie kojarzą gagów ze scenariusza, które opisałem, jeszcze krótkie wyjaśnienie: Chmielewski nie miał tego przywileju co Tati podczas realizacji filmu „Playtime”, którego producenci tak uwierzyli w sukces, że finansowali najbardziej wymyślne pomysły reżysera. Wybudowali nawet pod Paryżem filmowe miasteczko przyszłości... Twórca „Nie lubię poniedziałku” w wielu przypadkach słyszał: „na taką głupotę nie damy pieniędzy”. Dlatego syrenka nie spadła do Wisły, a z pociągu nie wysiadło kilkuset facetów w identycznych płaszczach. Sfinansowano jedynie specjalny model taksówki marki Warszawa, do której wlano hektolitry wody. Mimo to „Poniedziałek” i tak jest studnią gagów i żartów. Tadeusz Chmielewski namówił nawet niektórych, by pośmiali się sami z siebie. Na ekranie pojawili się popularni w tamtych czasach prezenterzy Jan Suzin i Czesław Nowicki „Wicherek” oraz przede wszystkim Bohdan Łazuka, który idzie pijany z korbą po szynach tramwajowych. To ujęcie stało się ikoną „Nie lubię poniedziałku”.
[1] B. Janicka, Komedia dla Mamonia, „Film” 1971, nr 37.