Milicja w krainie czarów

Milicja w krainie czarów

Tytuł tego tekstu zaczerpnąłem z pewnej negatywnej recenzji[1] filmu „Zbrodniarz i panna” (1963) Janusza Nasfetera – wzorcowego i jednego z najbardziej znanych przykładów kina milicyjnego. Zabawna gra słów uświadamia ciekawą kwestię: samo słowo „milicja” ma w sobie do dziś coś złowrogiego, lecz jednocześnie to odium bardzo łatwo rozładować. Milicja przez nieudolność i niekompetencję swoich funkcjonariuszy była przez lata obiektem tak wielu żartów, że wokół niej, oprócz czegoś naprawdę złowrogiego, unosił się klimat zgrywy. Teraz wystarczy zamiast „Alicja...” napisać „milicja w krainie czarów” i dowcip gotowy.

Film milicyjny z lat 60. XX w. także stał się elementem kpiny ze stróżów prawa. Był to dziwny twór: połączenie elementów kryminału i kryptoreklamy MO. Rzadko zdarza się jednak gatunek filmowy, który w pierwszych latach swojego istnienia spełniłby funkcję tak odwrotną od zamierzonej. Dziś z trudem można wskazać pojedyncze tytuły filmów z lat 60., które pokazywałyby prawdziwy trud oficera milicji prowadzącego śledztwo pasjonujące widza. Przychodzą mi do głowy właściwie dwa: „Tylko umarły odpowie” (1969) Sylwestra Chęcińskiego i „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” (1969) Janusza Majewskiego. To jednak wyłącznie chlubne wyjątki, o których na koniec. Normą lat 60. były filmiki, bo trudno je nazwać filmami, w rodzaju „Gdzie jest trzeci król” (1966) Ryszarda Bera czy „Ostatni kurs” (1963) Jana Batorego – scenariusze w obu przypadkach napisał Maciej Słomczyński pod pseudonimami. Oglądając te dziwne twory, trudno nie przywołać na usta uśmiechu pobłażania. W „Królu” funkcjonariusze MO (kobieta i mężczyzna udający małżeństwo) są niezwykle mądrzy, obyci – znają nawet francuski! – a ich dobrego samopoczucia nie mąci nawet to, że przez długi czas okazują się bezradni wobec przestępcy, który wprawdzie nie ma obycia i nie zna francuskiego, ale potrafi zabijać bez mrugnięcia okiem. Trochę lepiej na tym tle wypada porucznik Szymański z „Ostatniego kursu”, bo on przynajmniej jest świadomy swojej bezradności wobec szajki, która morduje skorumpowanych dyrektorów zamierzających uciec za granicę.

Ale nawet morderstwa pokazano w tych filmach jakby za mgiełką czegoś nieprawdopodobnego. Chyba większość widzów „Króla” musiała sobie zadawać pytanie: czy w ówczesnej Polsce ktokolwiek naprawdę zabijał z kuszy? Filmowych milicjantów nie może to jednak dziwić, skoro Słomczyński każe im prowadzić wydumane śledztwo w muzeum w Borach, gdzie kusze są jednym z wielu eksponatów.

Fabuła „Króla”, choć zdumiewa, nie wyrasta ponad fabuły innych filmów milicyjnych. W tamtych latach pokazanie na ekranie przestępstwa i ewentualnych błędów organów ścigania – co jest przecież elementem każdego kryminału – było tematem jeśli nie zakazanym, to przynajmniej niewygodnym. Scenarzyści i reżyserzy musieli więc wymyślać takie historie, które tylko symbolicznie nawiązywały do peerelowskiej rzeczywistości, a tak naprawdę rozgrywały się w jakimś mitycznym kraju, gdzie jedynie przez przypadek ulice wyglądają jak te na przykład w Warszawie, a ludzie mówią akurat po polsku. Wszystko, co kontrowersyjne, należało pominąć i zastąpić czymś wymyślonym i pozytywnym.

Przekonał się o tym już Aleksander Ścibor-Rylski, który napisał dla Stanisława Barei scenariusz pierwszego polskiego kryminału i zarazem filmu milicyjnego „Dotknięcie nocy” (1961). Jego ambitne założenie, by odtworzyć przebieg prawdziwego napadu na konwój z pieniędzmi w Pleszewie w Poznańskiem, zniweczył wymóg, że w tej historii sprawca musi zostać ujęty, choć w rzeczywistości nigdy go nie złapano. Bareja, dla którego był to filmowy debiut, próbował nakręcić film o psychologicznej rozgrywce między milicjantem a zbrodniarzem, poległ jednak na obsadzie, wybierając wprawdzie świetnie Wiesława Gołasa do roli kapitana Prokosza, lecz zupełnie nie trafiając z Jerzy Kozakiewiczem, który wcielił się w przestępcę. Słaba gra Kozakiewicza wyeksponowała tylko nieudolność działań jego bohatera, przez co rozgrywka między oboma przeciwnikami stała się całkowicie nieautentyczna. I chyba właśnie to ostatecznie położyło film, którego tytuł w kuluarach przekręcano na „Potknięcie nocy”.

O debiucie Barei napisano przez lata sporo analiz, nie ma więc sensu dodawać jeszcze jednej. Warto tylko zauważyć, jak ówczesne władze kinematografii wykorzystały niepowodzenie reżysera: od tej pory, gdy powstawał projekt kolejnego filmu kryminalnego i milicyjnego, podchodzono do niego niezwykle ostrożnie, namawiając twórcę, by przestępstwa nie prezentował w zbyt czarnych barwach, a samą konwencję filmu przedstawiał raczej jako lekką, a nie poważną. Podczas zebrania komisji oceniającej scenariusz „Zbrodniarza i panny” minister Tadeusz Zaorski mówił, że „Dotknięcie nocy” to film słaby i potrzebne jest jakieś nowe widzenie dla filmu kryminalnego. Należałoby więc przy „Zbrodniarzu” iść w kierunku komediowości[2].

Zaorski był jednym z najlepszych ministrów kinematografii, ale w tym przypadku chyba niechcący pchnął film kryminalny i milicyjny w stronę – by powtórzyć określenie z tytułu – „krainy czarów”, gdzie nie o prawdziwość chodzi, lecz o utrwalenie pewnej wizji świata: w Polsce nie ma groźnych przestępców, wymyśla się ich tylko na potrzeby filmu milicyjnego, który ma widza rozbawić i przenieść do innego, barwniejszego świata. Krytyk filmowy Bolesław Michałek nazwał to nawet zjawiskiem „wyłączającej się kamery”[3], która rejestrowała tylko to, co do tego obrazu świata pasowało.

W „Zbrodniarzu i pannie”, choć dochodzi do morderstw, mamy także romans kapitana Ziętka ze skromną i zahukaną kasjerką z małego miasteczka, która jako jedyna może rozpoznać mordercę. Na wyobraźnię widza musiało działać to, że romansującą parę zagrali Ewa Krzyżewska i Zbigniew Cybulski, którzy wcielili się wcześniej w młodych zakochanych w „Popiele i diamencie”. W epizodach „Zbrodniarza i panny” wystąpili nawet Adam Pawlikowski i Ignacy Machowski, którzy również grali u Wajdy.

W filmie kasjerka niczym Kopciuszek zostaje przemieniona w księżniczkę i wysłana z Ziętkiem do Zdrojów – nadmorskiego kurortu, gdzie według informacji milicji może przebywać przestępca. Pół biedy, gdyby reżyser postawił na romans, ale Ziętek ani na chwilę nie potrafi zapomnieć, że jest stróżem prawa, a Nasfeter – że jego film ma wzbudzić zaufanie widza do działań milicji. Natomiast obraz nadmorskiego kurortu staje się właśnie tym innym, barwniejszym światem – z dancingami, plenerowymi koncertami ówczesnych gwiazd muzyki rozrywkowej i piękną restauracją, w której kelnerzy są nad wyraz uprzejmi. A więc luksus w peerelowskim wydaniu, który istniał tylko na ekranie, ale miał sprawiać wrażenie, że jest dostępny dla każdego.

Ciekawe, że z czasem coraz częściej rezygnowano nawet z motywu morderstwa, a ujawnienie konkretnych wątków śledztwa i pojawienie się milicji pozostawiano na sam koniec filmu. Być może reżyserzy, którzy wiedzieli, jak widzowie lubią kryminały, zdawali sobie jednocześnie sprawę z niechęci do milicji? W „Lekarstwie na miłość” (1965) Jana Batorego i „Kryptonimie Nektar” (1963) Leona Jeannota dopiero w ostatnich scenach okazuje się, że szarmancki jak zawsze Andrzej Łapicki to kapitan Andrzej nieznanego nazwiska, a urzekająca Bożena Kurowska to porucznik Agnieszka Kruszyna. Oba filmy zachowały do dziś urok, bo są przede wszystkim nakręconymi z pewnym wdziękiem melodramatami bez większych ambicji na polu filmu kryminalnego czy milicyjnego – w przeciwieństwie do „Zbrodniarza i panny”, gdzie pochwała milicji przyćmiła romans głównych bohaterów. Pewien urok zachował także serial Barei „Kapitan Sowa na tropie”, choć tutaj błahość wszystkich zagadek kryminalnych trochę trudniej zaakceptować.

Loading the player ...

Filmy milicyjne stawały się bowiem coraz banalniejsze. Na Oscara zasługuje błyskotliwość diagnozy Zygmunta Kałużyńskiego: „Próby mechanicznego przeniesienia kryminału na nasz teren wyglądają mniej lub bardziej żałośnie. Zamiast Sherlocka Holmesa i Humphreya Bogarta występuje kapitan Mikut z MO o poborach nie przekraczających odpowiedniej grupy uposażeniowej, który przeprowadza śledztwo w sprawie kompletu sztućców zabytkowych, przywłaszczonych z magazynu Desy, a przeznaczonych dla muzeum w Mielęcinie. Zbrodnia zaś polega na wepchnięciu do jeziora panny Kazi ze Zjednoczenia Handlowego przez pana Józka z rachunkowości na Mazurach w trakcie wczasów pracowniczych”[4].      

Kałużyński głośno powiedział o problemie, który zwykle decydował o klęsce konkretnego kryminału czy filmu milicyjnego już na etapie przygotowywania scenariusza: polscy twórcy nie mieli doświadczenia w pisaniu kryminałów, a tego, co zobaczyli w angielskich i amerykańskich filmach, nie dało się zwyczajnie i wprost skleić z przaśną codziennością peerelowskiego życia. Mimo to nie ustawali w staraniach… Większość Teatrów Telewizji z cyklu „Kobra” wzorowano właśnie na zachodnich nowelach kryminalnych. Miały pogmatwaną, a w istocie prostą fabułę skonstruowaną na zasadzie „wszyscy są podejrzani”. Kręcono je zaledwie w kilku wnętrzach, ze skromnymi dekoracjami. Wydaje się, że polskie kino lat 60. niewiele by straciło, gdyby filmy milicyjne zrealizowano jako „Kobry”, bo ich scenariusze najlepiej nadawały się właśnie do tego cyklu.

Coś jednak musi być w tych produkcjach, skoro w pewnych kręgach stale się do nich wraca, a nawet otacza się je pewnym kultem. W internecie działa na przykład Klub Miłośników Powieści Milicyjnej (Klub MOrd), którego członkowie biorą kryminały milicyjne pod lupę i dobrze bawią się „zagłębiając się w czasy, kiedy wszystko było jasne i proste. Tylko niekiedy ktoś włamał się do kasy gminnej spółdzielni”[5]. Członkowie Klubu MOrd oglądają także filmy. W recenzji książki „Gdzie jest trzeci król” jedna z członkiń pisze na przykład: „Nie ma sensu streszczać powieści, bo większość Klubowiczów z pewnością zna ją dobrze. […] Tekścik ten traktować należy raczej jak klubowe doniesienie niż recenzję: książka jest nudna, zawikłana i mało prawdopodobne, bym do niej kiedykolwiek wróciła. Z pełnym spokojem polecam jednak ekranizację, która stanowi przykład, jak z marnej książki można zrobić bardo dobry film”.

Przeczytałem jeszcze kilka tekstów na tej stronie i byłem zaintrygowany ujmującym dystansem, jaki mają Klubowicze do powieści milicyjnej. Zacząłem się zastanawiać, czy pokraczna konwencja tych produkcji nie jest właśnie tym, co dla niektórych okazuje się szczególnie cenne. Film „Gdzie jest trzeci król” naprawdę trudno uznać za udany, ale jeśli rzeczywiście lubi się charakterystyczny styl oparty na atmosferze grozy z przymrużeniem oka, na zagadce, która wyjaśnia się dzięki zawiłym wywodom retorycznym oficera milicji, czy na wdziękach dawnych gwiazd polskiego kina, to taki obraz zyskuje zupełnie inną wartość i staje się elementem współczesnej popkultury. Nie bez kozery pisarz Michał Witkowski swoją ostatnią powieść kryminalną zatytułował „Zbrodniarz i dziewczyna”, co jest oczywistym odniesieniem do „Zbrodniarza i panny” Nasfetera, a bieg wydarzeń w kilkunastu miejscach porównuje z tym, co dzieje się w filmie. „Dziesięć procent mejla – pisze Witkowski – było historią dochodzenia, a dziewięćdziesiąt opisem, jak to rozkosznie śpi sobie Studencina i że jedziemy do Międzyzdrojów, kolejowy romans z policjantem, jak w filmie »Zbrodniarz i panna« z Cybulskim, co też jechali, i nawet Studencina miał coś czasami w lewym profilu z Cybulskiego, a przede wszystkim w tym swoim ironicznym, inteligenckim uśmiechu, który wie więcej, niż sytuacja wskazuje. Zawsze ironiczny i zdystansowany, krzywo się uśmiecha, »gdybyście mieli moje informacje, nie podniecalibyście się tak, bo to to jeszcze pikuś« itd. Zbyszek Cybulski w Międzyzdrojach z lat sześćdziesiątych i ja w roli tej całej panny, co to na chwilę z banku, z okienka wyniesiona, podniesiona… I on też wystawiał ją na wabia, łowił zabójcę na żywca, tak jak teraz ja nim będę brr!”[6].

Nazwisko Zbigniewa Cybulskiego pojawia się w powieści Witkowskiego jeszcze w innych miejscach jako wyobrażenie pewnego ideału stróża prawa. Cybulski stworzył postać nieco nieśmiałego milicjanta z głową w chmurach. Momentami można nawet wątpić, czy w razie niebezpieczeństwa uda mu się obronić kasjerkę „wystawioną na wabia”. Z kolei Andrzej Łapicki w filmach „Gdzie jest trzeci król” i „Lekarstwo na miłość” zagrał milicjanta, który swoim nienagannym wyglądem, manierami i wiedzą potrafi zniewolić każdą kobietę. Nie ustępował mu kroku Wieńczysław Gliński w „Ostatnim kursie”. Wszyscy widzowie wiedzieli, że tacy oficerowie milicji nie istnieją. A jednak chcieli, żeby było inaczej. Gliński po premierze „Ostatniego kursu” stał się nawet wzorem dla prawdziwych milicjantów, którzy na kursach starali się „stworzyć i upowszechnić taki wzór oficera”[7], jakiego zagrał.

Wydaje się, że już sam udział w kryminałach milicyjnych aktorów tej rangi co Cybulski, Łapicki i Gliński, a spośród kobiet Kaliny Jędrusik czy Ewy Krzyżewskiej może zapewnić tym filmom nieśmiertelność wychodzącą poza portal Klub MOrd. Dla badaczy historii architektury, neonów, wnętrz kawiarni produkcje te mogą stać się nawet jednym ze źródeł wiedzy o tamtych czasach. Były bowiem jakąś formą filmu współczesnego, którego inne przykłady z lat 60. są nieliczne. Nie znam innego filmu niż „Lekarstwo na miłość, w którym pojawiałaby się tętniąca życiem kawiarnia CDT.

To, co w latach 60. działo się w gatunku nazwanym umownie filmem milicyjnym, można bez przesady nazwać modą. Paradoksalnie, ta moda musiała minąć, by zaczęło powstawać coś naprawdę nowego i wartościowego. Jednym ze zwiastunów zmiany był nakręcony u schyłku lat 60. film „Tylko umarły odpowie” Chęcińskiego. Kapitan Wójcik grany przez Ryszarda Filipskiego prowadził tu trudne śledztwo w sprawie zwłok znalezionych w zamkniętej kasie pancernej. Chęciński zbudował atmosferę pasjonującej zagadki, szkoda tylko, że w pewnym momencie skręcił w banalny wątek szpiegowski, dla widza raczej nie do przyjęcia. Po okresie socrealizmu i paranoi, że „wróg czai się wszędzie”, chyba nikt nie wierzył w istnienie w Polsce prawdziwych szpiegów…

Natomiast „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię” Majewskiego można już bez żadnego „ale” nazwać filmem milicyjnym i kryminałem z prawdziwego zdarzenia. Historia tej produkcji zaczęła się banalnie: milicja ogłosiła konkurs na powieść kryminalną. Wziął w nim udział Krzysztof Kąkolewski, znakomity reportażysta. Wykorzystał wątki sprawy, którą opisał jakiś czas wcześniej w „Kurierze Polskim”, gdy jeden gang ukradł drugiemu pomysł na napad. W powieści pojawił się oczywiście szlachetny stróż prawa, mimo to ani książka, ani późniejszy film nie stały się apoteozą milicji.

Tajemnica tkwiła w sylwetce głównego bohatera, kapitana Siwego, i w sposobie odwzorowania rzeczywistości końca lat 60. Janusza Majewskiego, który współpracował wcześniej z Kąkolewskim przy filmach telewizyjnych i dokumentalnych i który stał się naturalnym adaptatorem jego powieści, zaintrygowało to, że Siwy działa bezinteresownie, jest inteligentny, cechuje go specyficzna dystynkcja. Obsadził w tej roli Zygmunta Hübnera, który – jak pisał – „ze swoją ascetyczną, jakby schorowaną twarzą był idealnym ucieleśnieniem charakteru postaci Siwego”[8].

Siwy to z jednej strony służbista, a z drugiej – ktoś potrafiący iść pod prąd, zapomnieć o tym, co mówią niezbite dowody, i posłuchać intuicji. Doprowadza do skazania młodego człowieka, bo wszystko wskazuje na to, że to właśnie on napadł na kasjera. To ostatnia sprawa Siwego, ze względów zdrowotnych odchodzi na emeryturę. Coś jednak nie daje mu spokoju, nie wierzy w winę chłopaka i zaczyna prowadzić drugie, tym razem prywatne śledztwo. Jako oficer milicji porusza się po powierzchni spraw, jako cywil schodzi dużo głębiej, zaczyna odwiedzać meliny, rozmawia z podejrzanymi typami w ich – jeśli można tak to ująć – naturalnym środowisku.

Ta część filmu tworzy niepodkoloryzowany, chropowaty obraz peerelowskiego półświatka. Reżyser wraz z operatorem, Antonim Nurzyńskim, starali się łapać go na gorąco. Filmowali prawdziwą bójkę w ciemnym zaułku Pragi czy piwoszy w pijalni przy Świętokrzyskiej. Był to tylko ekranowy świat, lecz niemal odzwierciedlający rzeczywistość. Podobnie postąpił kilka lat później Marek Piwowski w filmie „Przepraszam, czy tu biją” (1976). Kryminał milicyjny przeszedł w ten sposób głęboką ewolucję, bo pokazywał przy okazji, że milicja może się mylić i że używa niedozwolonych metod.

Dziś, gdy już na szczęście nie ma milicji, a więc ukazanie jej działań na ekranie nie miałoby czego reklamować, niewykluczone staje się zaistnienie jakichś elementów tego gatunku w filmach, które być może kiedyś powstaną. Jeśli ktoś w końcu zaadaptuje „Złego” Tyrmanda, na ekranie ożyje dzielny porucznik Michał Dziarski z warszawskiej komendy MO. Być może dołączy do niego kapitan Ryszard Wirski z dwóch powieści kryminalnych Tadeusza Cegielskiego „Morderstwo w alei Róż” oraz „Tajemnica pułkownika Kowadły”. Są one idealnym materiałem na film o ciekawych śledztwach z lat 50., które dziś ktoś mógłby opowiedzieć bez konieczności zważania na cenzurę. 

 

[1]     J. Kydryński, Joe Alex i film, „Życie Literackie” 1963, nr 32.

[2]     Stenogram z posiedzenia Komisji Ocen Scenariuszy z 27 lutego 1962, Archiwum Filmoteki Narodowej, sygn A-214, poz. 251.

[3]     B. Michałek, Szkice o filmie polskim, WAiF, Warszawa 1960, s. 8.

[4]     Z. Kałużyński, Widok z pozycji przewróconego, PIW, Warszawa 1986, s. 273.

[5]     Zob. www.klubmord.com [dostęp: 10.11.2014 r.].

[6]     M. Witkowski, Zbrodniarz i dziewczyna, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 232.

[7]     W. Gliński, Pod niebem i pod ziemią (3), not. (el.), „Film” 1974, nr 3.

[8]     J. Majewski, Ostatni klaps. Pamiętnik moich filmów, Wydawnictwo Autorskie, Warszawa 2006, s. 81.

komentarzy