Zenon Aksamitowski zarabia na udzielaniu porad lekarskich, w czym nie przeszkadza mu brak dyplomu ukończenia studiów medycznych. Po poznaniu byłej pielęgniarki – kobiety twierdzącej, że słyszy „głosy z tamtego świata” – zaczyna z nią wspólną działalność. Para oszustów wyłudza pieniądze i kosztowności od kolejnych schorowanych i nieszczęśliwych ludzi. W końcu Aksamitowskim zaczyna interesować się sąd…
Kraków, początek lat 60. Wśród mieszkańców miasta krążą opowieści o niezwykłych zdolnościach niejakiego Aksamitowskiego, człowieka, który prowadzi prywatny gabinet, i który rzekomo pomógł już wielu nieuleczalnie chorym.
Aksamitowski różnie odnosi się do swoich pacjentów. Wobec tych, którzy mają koneksje i pieniądze, jest uniżony i leczy ich bezpłatnie, bo chciałby, żeby go szanowano w wyższych kręgach i polecano go sobie. Czuje, że kiedyś to mu się opłaci. Natomiast tych, którzy nie mają pieniędzy ani kontaktów, traktuje instrumentalnie i pozbawia ich ostatniego grosza, wiedząc, że i tak nikomu się nie poskarżą i nie zepsują mu renomy.
Wśród pacjentów doktora jest zniedołężniała wdowa po bogatym rejencie, samotna telefonistka od kilku lat oczekująca na list lub przyjazd narzeczonego z Kanady oraz młoda niepełnosprawna dziewczyna. Każda z tych kobiet czuje się samotna. Zanim doświadczyły cierpień, które zmieniły ich życie, były prawdopodobnie racjonalistkami, lecz teraz, by odzyskać nadzieję na normalne życie, „leczą się” u Aksamitowskiego.
Aksamitowski stosuje różne techniki wyłudzania pieniędzy i zwykłego oszukiwania pacjentów. Udaje, że robi jakieś badania, lecz zaraz po wyjściu chorego wyrzuca do kosza próbki zostawione do analizy. Twierdzi, że sprowadza zagraniczne leki, za które każe sobie słono płacić, tymczasem są to zwykłe witaminy. Potrafi być przy tym niezwykle przekonujący. Twierdzi, że tradycyjna medycyna pozostawia pacjenta samego, a lekarze nazbyt szybko stawiają diagnozy o nieuleczalności jakiegoś schorzenia. Aksamitowski mówi, że człowiek to przede wszystkim energia i w niej należy szukać przyczyn i rozwiązań problemów.
Pewnego dnia zjawia się w jego gabinecie Wiktoria, kobieta w średnim wieku, która twierdzi, że nachodzą ją różne duchy, że może mieć kontakt ze zmarłymi. Początkowo Aksamitowski chce ją potraktować jak każdą inną pacjentkę, lecz dość szybko zdaje sobie sprawę, że Wiktoria może mu się przydać. Nie wierzy w jej paranormalne zdolności, jest pewien, że kobieta udaje, lecz dzięki niej będzie mógł nie tylko okłamywać ludzi, ale także nimi manipulować.
Panią rejentową przekonuje, że będzie jej potrzebna opiekunka, i wysyła do niej Wiktorię. Samotna rejentowa odnajduje nowy sens życia, mogąc poprzez Wiktorię nawiązać kontakt ze swoim zmarłym mężem. Telefonistce Wiktoria wmawia, że narzeczony cały czas o niej myśli, jednak chciałby ją zobaczyć tak młodą, jak kiedyś. W ten sposób kobieta daje się namówić na drogą kurację odmładzającą. Oczywiście Aksamitowski poda jej tylko witaminy, pozbawiając ją uprzednio wszystkich oszczędności.
Jedynie z niepełnosprawną dziewczyną Aksamitowskiemu nie idzie najlepiej. Dał jej dwie stalowe kulki, które, jak twierdzi, mają leczniczą moc. Jednak ojciec dziewczyny, profesor fizyki, nie daje się zwieść oszustowi i zabrania mu wstępu do domu. Grozi także prokuratorem. Ostatecznie nie zgłasza sprawy, wstydząc się, że jego żona i córka pozwoliły się omamić Aksamitowskiemu.
Aksamitowski wie, że nie będzie mógł prowadzić swojej praktyki bez końca i prędzej czy później ktoś na niego doniesie. Postanawia okraść rejentową z całego majątku. Namawia Wiktorię, by wmówiła staruszce, że jej zmarły mąż życzy sobie, by przekazała wszystkie kosztowności doktorowi. Tak też robi. Wkrótce orientuje się, że została oszukana. Żąda zwrotu klejnotów, których Aksamitowski już nie ma - wszystko sprzedał. Staruszka nie wie, że swoimi groźbami przesądza swój los. Aksamitowski nie cofnie się przed morderstwem.
Lecz czy ma się czym martwić? Musi wprawdzie uciekać z Krakowa, lecz jest bogaty. Nie wie tylko, że ludzie, którym dał nadzieję na wyleczenie, cały czas wierzą w jego moc i nadal go potrzebują. Sparaliżowana dziewczyna próbuje się dodzwonić do niego do gabinetu. Aksamitowski jest już jednak daleko. (PŚ)
„»Głos z tamtego świata« jest dziełem interesującym i to z wielu względów. Pierwsza warstwa filmu to warstwa, rzec można, publicystyczna. Istnieje problem znachorstwa, szarlatanerii żerującej na ludzkiej naiwności, zacofaniu i ciemnocie. Różewicz niedwuznacznie pokazuje tragiczne konsekwencje, do jakich to może prowadzić. Ale ta warstwa publicystyczna została w filmie bardzo pogłębiona przez osadzenie jej na cienkiej i subtelnej tkance psychologicznej. Ludzie wierzą nie tylko dlatego, że są obskurantami, ale dlatego, że są samotni i nieszczęśliwi, że chcą i muszą w coś wierzyć. Trzy portrety kobiet - trzy ludzkie dramaty. […] Trzy razy samotność. Samotność starości i samotność młodości. Człowiek opuszczony i nieszczęśliwy gotów jest uwierzyć w głosy zza świata i w magiczną siłę małych kuleczek, albowiem potrzebne mu są złudzenia, albowiem chwyta się każdego źdźbła nadziei. »Głos z tamtego świata« to film o tragedii i samotności ludzkiej, rozpatrywanej nie w kategoriach egzystencjalizmu i beckettyzmu, ale w zrodzonej z konkretnych, mocno osadzonych w rzeczywistości, warunków istnienia. Gdy zawodzą ludzkie możliwości, odzywają się głosy z tamtego świata. Czyż jest jednak remedium na starość, samotność, nieuleczalne kalectwo? Film Różewicza jest chwilami wstrząsający i bardzo w gruncie rzeczy pesymistyczny. Tym bardziej iż, powtarzam raz jeszcze, dotyczy on konkretnych losów ludzkich, a nie człowieka in abstracto, człowieka wyobcowanego i wyimaginowanego”.
Maria Kornatowska, „Głos z tamtego świata”, „Odgłosy” 1962, nr 43.
„Scenarzyści Tadeusz Różewicz i Kornel Filipowicz przedłożyli tym razem materiał na film naprawdę współczesny. […] Realizowaniem scenariusza zajął się Stanisław Różewicz, jakże szybko wzmacniając słuszność przyznanej mu niedawno nagrody za »Świadectwo urodzenia«: nakręcił bowiem znowu film mądrze refleksyjny, technicznie sprawny, artystycznie na wysokim poziomie. Właściwy Różewiczowi ciepły, humanistyczny stosunek do poruszanych zagadnień dał w »Głosie z tamtego świata« jak najlepsze wyniki. Różewicz nie szydzi z nieszczęśliwych ludzi, oddających się w ręce szarlatanów i znachorek - przeciwnie, stara się ich zrozumieć i głęboko im współczuje. […] Następnie oczywiście Władysław Forbert. I następnie - czy także oczywiście? - aktorzy. Otóż od dawna wiadomo, że mamy świetnych operatorów, ale musimy też stwierdzić, że mamy zespół aktorów, którzy sprawdzają się doskonale na filmie, chociaż są przede wszystkim aktorami teatralnymi. W »Głosie z tamtego świata« aktorstwo jest znakomite - nie ociągajmy się wyraźnie o tym powiedzieć. Sprawdza się przede wszystkim świetny Kazimierz Rudzki jako pseudolekarz, oszust Aksamitowski. Pamięta każdy, kto ją widział, kreację teatralną Rudzkiego w sztuce Romanisa o doktorze Knocku. Pozorne podobieństwo Knocka do Aksamitowskiego groziło upodobnieniem obu postaci. Próżne obawy. Aksamitowski nie był ani trochę opętanym medycyną doktorem Knockiem: w Aksamitowskim czaiło się wciąż zimne draństwo (pod pozorami ogłady i nawet pewnego wdzięku), jak w fantaście Knocku poetyckie natchnienie”.
JASZCZ [Jan Alfred Szczepański], „Głos z tamtego świata”, „Trybuna Ludu”, 15.10.1962.
„Nowy film Stanisława Różewicza […] »Głos z tamtego świata« stanowi niewątpliwie jasny punkt na tle beznadziejnej ostatnio passy naszej kinematografii. Powiem więcej - jest to film, który dosłownie o milimetry rozminął się z tym, co można by nazwać filmem wielkim i ważnym. Jeśli więc w dalszej części tej recenzji będę mówił raczej o brakach i wadach tego utworu niż o jego zaletach, uczynię tak jedynie z tego powodu, aby wyłapać te momenty, w których nastąpiło to rozminięcie. […] Jest to film o znachorze i kobiecie, którą nawiedzają duchy, przekazując przez jej usta głosy z tamtego świata. Dookoła tej pary skupia się korowód nieszczęśliwców, poszukujących gdzie indziej pomocy, gdy nie może im pomóc medycyna, i domagających się nadziei, gdy wszystkie nadzieje zawiodły. Jest to więc w gruncie rzeczy film o narodzinach wiary, która lęgnie się z nieszczęścia, i pod tym względem przypomina znakomity dokument filmowy Hoffmana i Skórzewskiego o śląskiej sekcie wyznawców »nowego Chrystusa«, Bernarda Wilka. Autorzy filmu zdają się być świadomi tej problematyki, lekarz oszust mówi przecież, że nigdy nie zabraknie mu pacjentów, póki zostaną na świecie sprawy, których oficjalna medycyna nie potrafi zmierzyć i zważyć. Obawiają się jednak wyciągnięcia stąd głębszych konsekwencji. I zamiast robić film o nieszczęściu ludzkim, które szuka pociechy w fałszywej wierze, a więc film, który mógłby być naprawdę wstrząsający, raz po raz starają się ograniczyć jego zasięg do opowiadania o parze oszustów. Ujęcie takie wulgaryzuje temat”.
K.T. Toeplitz, „Głos z tamtego świata”, „Świat”, 1962, nr 43.
„Od strony […] potrzeb psychicznych rzecz […] nie jest taka prosta, żeby znachor po prostu karmił ludzkie złudzenia. Właśnie ten osobisty stosunek do pacjenta i jego autentyczne skutki lecznicze - to także jest coś, co powinno nieustannie brzmieć jako niepokojące pytanie (pod adresem choćby medycyny dyplomowanej), jako cichy kontrapunkt, kiedy się pokazuje ludzi, żerujących cynicznie na takich potrzebach psychicznych. W »Głosie z tamtego świata« nie słychać żadnego kontrapunktu, nie ma problemu, szachraj to szachraj i koniec, a naiwni dają się nabierać. Dlatego […] »Głos z tamtego świata« jest płaski: brak mu rezonansu, jaki instrumentowi i dziełu sztuki daje dno. Nie mówię nawet o samejże kwestii »tamtego świata«: przepaść niezgłębiona dzieli różne bajdurzenia spirytystyczne od tej świadomości życia za grobem, jaką miały wielkie filozofie i wielkie religie wszelkich czasów: posługiwanie się przez różne żałosne »media« i »wizjonerki« rekwizytami religijnymi jest znów okazją, by zastanowić się, jak niezmiernie różne rzeczy występują niekiedy w podobnych szatach, jak źle bywają zaspakajane autentyczne i - by tak rzec - trafne ludzkie tęsknoty. W tym filmie nie odczuwa się takich pytań, modlitwa występuje w nim na równych prawach z hokus-pokus i szklaną kulą. Wiadomo, że przez głupców i szarlatanów bywa tak traktowana. Ale jeśli taki sam jest punkt widzenia twórców filmu o szarlatanach, to smutne, nudne”.
Jacek Woźniakowski, „W sprawie filmu Różewicza”, „Tygodnik Powszechny”, 1962, nr 47.
„Przedstawieni pacjenci pseudolekarza to ludzie chorzy, tzw. beznadziejni. Dlaczego wpadają w sidła znachora? Bo prawdziwi lekarze, oficjalni przedstawiciele medycyny orzekli nieuleczalność przypadku i opuścili bezradnie ręce. Ale nie tylko opuścili ręce - opuścili również chorego. Pozostawili go sam na sam z jego cierpieniem. Wyjawili najbliższym tragiczną prawdę i uważali swą rolę za skończoną. Bo nie mają tu już nic więcej do roboty. Medycyna jest bezsilna. Koniec i kropka. I czyż można się dziwić, że chory wpada prosto w objęcia szarlatana? Patrzy w niego jak w obraz. Ufa mu i z nabożeństwem słucha słów. Dlaczego wierzy oszustowi? Bo ten potrafi wzbudzić w nim zamarłą nadzieję. Tę nadzieję, która jest tak bardzo ludzka i tkwi głęboko w człowieku do ostatniej jego chwili, nawet gdy zdaje sobie sprawę z beznadziejności położenia. Dla mnie film jest zupełnie jednoznaczny i dobrze, że jest on omawiany na łamach naszego pisma - w »Służbie Zdrowia«. Bo film mówi, że rola lekarza nie kończy się wcale w chwili, gdy została stwierdzona i ustalona nieuleczalność choroby, bezradność medycyny wobec danego przypadku. Czy wolno wówczas zostawiać chorego bez dalszej opieki? Humanitarność naszego zawodu nie pozwala na to”.
Dr J. Wal, „List do redakcji: Jeszcze raz »Głos z tamtego świata«, „Służba Zdrowia” 1962, nr 45.
Plenery kręcono w Krakowie.
Na zdjęciu: Danuta Szaflarska
Na zdjęciu: Marta Lipińska
Na zdjęciu: Włodzimierz Kwaskowski
„Głos z tamtego świata” był już trzecim filmem spółki braci Stanisława i Tadeusza Różewiczów oraz Kornela Filipowicza. Coraz częściej zaczęto wówczas podkreślać, że współpraca tej trójki ma swój określony styl, że interesują ich konkretne zjawiska, i że - co potwierdziła przyszłość - jest zjawiskiem trwałym. Na przykładzie „Głosu z tamtego świata” warto dokładniej przyjrzeć się sposobowi pracy tych artystów.
„Dla mnie największą trudnością - mówił Tadeusz Różewicz - była sama forma, »technika współpracy«. A więc wspólne pisanie, obecność drugiej osoby nie tylko w procesie pisania, ale w samym wnętrzu tego procesu, który dla mnie jest nieodłączny od absolutnej samotności i izolacji od świata zewnętrznego. […] Dlatego nasza współpraca jest walką, która przybiera kształt obrazu, filmu”. (Tadeusz Różewicz, „Współpraca czy walka”, „Film na Świecie”, 1982, nr 8.)
„Praca z Tadeuszem i Kornelem - mówił z kolei Stanisław Różewicz - to było gadanie o wszystkim: o tym, co się dzieje dookoła, o filmie, o literaturze, o malarstwie. Ja im właściwie kibicowałem. Upierałem się, że trzeba zrobić tzw. drabinkę, czyli ustalić przebieg dramaturgiczny filmu. Tadeusz i Kornel śmiali się ze mnie: »Jaką drabinkę? Po co ci drabinka?!«. Oni byli mądrzejsi ode mnie. Słuchałem, jak budują postacie, konflikty, szlifują dialog. Wiedzieli, że wszystko jedno, w jakiej konstrukcji dramaturgicznej, człowiek musi być prawdziwy, musi nieść określone emocje”. (Stanisław Różewicz, „Zagraj mi tego Niemca, Stasiu”, „Magazyn Gazety Wyborczej”, 16.08.2001)
W przypadku „Głosu z tamtego świata” inspiracją stała się notatka w gazecie opisująca krakowskiego oszusta, który podawał się za lekarza i wyłudzał od ludzi pieniądze. Filipowicz i Różewiczowie dostrzegli w tym motywie materiał na film o głębokiej i nieodpartej potrzebie poszukiwania nadziei, która staje się mocniejsza niż racjonalnie myślenie. Lekarza oszusta pokazali jako kogoś, kto staje się ostatnim ratunkiem przed samotnością.
Scenarzyści dzielili się pracą nad „Głosem z tamtego świata”. Filipowicz pisał sceny z udziałem lekarza i jego ofiary - starej rejentowej, natomiast Tadeusz Różewicz pracował nad wątkiem Wiktorii, słyszącej rzekomo głosy zmarłych. Na jednym ze spotkań wpadli na pomysł, by Wiktoria w momentach „nawiedzenia” mówiła głosem Hermana Göringa.
Różewiczowie i Filipowicz na pisanie scenariuszy spotykali się w domu Filipowicza, w Krakowie przy ulicy Lea, ówczesnej Dzierżyńskiego. Jeszcze w 1959 roku stwierdzili, że ich scenariopisarską spółkę warto jakoś zalegalizować. „Kiedy pracowaliśmy we trójkę, istniały już Zespoły Filmowe. Któregoś dnia Kornel mówi: »Zróbmy i my zespół, tak dla hecy. No, ale jak go nazwiemy?«. Kornel miał czarna kotkę imieniem Miczura. Gdy pisał na maszynie, Miczura siadała pod lampą, a czasem mu na karku. […] No i nazwaliśmy nasz zespół Miczura-Film”. (Stanisław Różewicz, „Zagraj mi tego Niemca, Stasiu”, „Magazyn Gazety Wyborczej”, 16.08.2001)
Filipowicz zrobił jeszcze tylko legitymacje, który były co rok przedłużane i Miczura-Film zaczął działalność. (PŚ)