Mimo że już w latach 20. wykształciła się w Polsce krytyka filmowa na wysokim poziomie, mimo że istniało kilka branżowych periodyków, w których dość często zabierano głos na temat stanu polskiego filmu i dróg jego rozwoju, nie istniały jeszcze konkursy czy festiwale filmowe. Kinematografia nadal nie była uznawana za dziedzinę sztuki, a przede wszystkim za dobry interes. Większość filmów kręcona była w pośpiechu i przy minimalnych nakładach finansowych. Producenci nie mogli liczyć na żadne dotacje, kredyty także były trudne do zdobycia, a prywatne inwestycje okazywały się zbyt ryzykowne. W tej sytuacji jedynie właściciele kin stawali się najlepszym źródłem umożliwiającym zdobycie środków finansowych na realizację filmu.
Dystrybucja w tamtych latach dość znacznie różniła się od współczesnej. W każdym mieście film wyświetlany był tylko w jednym kinie. Najpierw można go było obejrzeć w kinie zeroekranowym, później trafiał do mniejszych kin, aż w końcu do kin peryferyjnych. Dzięki temu był obecny na ekranach jeszcze długo po premierze.
Taki stan rzeczy stwarzał producentom dogodne warunki do negocjacji z kiniarzami. W zamian za prawo pierwszeństwa do wyświetlania filmu w danym mieście, właściciele kin oferowali wkład finansowy na jego realizację. W rzeczywistości wyglądało to tak, że producent wystawiał na swego rodzaju licytację nie tyle film, co kontrakty podpisane ze scenarzystą i aktorami. Kiedy zdobył chociaż część środków, przystępował do realizacji filmu.
Świetnym przykładem tego, jak w latach 30. wyglądała produkcja filmu, jest komedia Michała Waszyńskiego „ABC miłości” z 1935 roku. Kazimierz Krukowski, który grał w niej jedną z głównych ról, tak wspominał etap przygotowawczy:
- Czyj scenariusz?
- Mam dwa do wyboru, Sterna i Nela.
- Ile?
- Trzydzieści tysięcy gotówką i dwadzieścia pięć tysięcy wekslami.
- Dwadzieścia tysięcy gotówką i piętnaście wekslami, ale musi pan doangażować Orwida. Niech mu Stern dopisze rolę w scenariuszu.
- Załatwione. Ręka?
- Ręka.
- Panie Władysławie – zwraca się pan Norbert do pana Fronczewskiego – czy może mi pan wykombinować na pięć miesięcy dwadzieścia tysięcy? Muszę zadatkować film z Dymszą.
- Dobrze, ale pod warunkiem, że premiera odbędzie się w okresie Bożego Narodzenia.
Dyrektor kina w Poznaniu żąda, aby w filmie wystąpiła jeszcze koniecznie Maria Bogda.
Poznańska publiczność bardzo ją lubi, wtedy może dać piętnaście tysięcy gotówką i piętnaście tysięcy wekslami.
Rosen drapie się w głowę:
- No to dopiszcie jakąś dramatyczną scenę i fertig.
Kraków prosi o doangażowanie Sielańskiego, dwanaście tysięcy gotówką i dziesięć tysięcy wekslami; Lwów obiecuje czternaście tysięcy gotówką i jedenaście tysięcy wekslami pod warunkiem, że do zespołu wejdzie Szczepcio albo Tońcio. Właściciel kina Casino w Łodzi proponuje, żeby scenariusz dać do napisania Fethkemu, dwadzieścia dwa tysiące gotówką, osiemnaście tysięcy wekslami i tak dalej, i tak dalej, a po trzech tygodniach targów, rozmów telefonicznych, zaklęć, przysiąg i obiecanek producent Józef Rosen zapowiada, że przystępuje do realizacji superprodukcji na rok tysiąc dziewięćset trzydziesty któryś komedii filmowej o nieustalonym tytule, z Adolfem Dymszą w roli głównej, w otoczeniu plejady najwybitniejszych artystów teatru i ekranu. Scenarzysta i reżyser z przerażeniem dowiadują się, że temat wybrany i opracowany przez nich musi ulec zupełnym zmianom. Protestują, a właściwie próbują protestować, ale ulegają i zaczynają uzupełnianie, przerabianie i przystosowywanie filmu do gustu nie tyle publiczności, ile uważających się za wielkich znawców właścicieli kinoteatrów”[1].
Z kolei Wiktor Biegański wspominał: „Trzeba było staczać walki z producentami i właścicielami kin, którzy stawiali żądania, sami obmyślali nieraz tytuły, np. tytuł mojego filmu »Kobieta, która grzechu pragnie« został mi narzucony przez właściciela firmy eksploatacyjnej. Postawił on to jako warunek udzielenia mi zaliczki”[2].
Kolejnym problemem natury finansowej stawała się opłata za wynajem studia filmowego. W Warszawie, gdzie koncentrował się właściwie cały przemysł filmowy, istniały tylko dwa atelier z prawdziwego zdarzenia. Ceny za wynajem były bardzo wysokie, a terminy napięte. Żadne czasowe przesunięcia nie wchodziły w grę – na studio czekały już kolejne ekipy filmowe. W efekcie czas dostępności atelier wykorzystywano maksymalnie i bez względu na wszystko. Słynna scena walca w komedii „Manewry miłosne” (reż. Jan Nowina-Przybylski i Konrad Tom, 1935) na ekranie trwa raptem dwie minuty. Podczas jej realizacji co chwilę pojawiały się jednak trudności techniczne i w efekcie jej nakręcenie zajęło 32 godziny bez przerwy. Po latach Tola Mankiewiczówna wspominała, że pierwsze słowa tego walca idealnie oddawały nastrój i stan zarówno aktorów, jak i ekipy:
Księżyc za oknem od dawna już zbladł,
W oczach wiruje, zatacza się świat...[3]
Zdarzało się jednak, że wychwytywano błędy, kiedy było już za późno na dokrętki. Reżyser Józef Lejtes wspominał, że w jednej ze scen filmu „Młody las” (1934) w polu widzenia kamery znalazła się charakteryzatorka w białym fartuchu. Błąd został wykryty za późno i do dystrybucji skierowano film wraz z feralnym ujęciem[4]. Dużo bardziej dramatyczna sytuacja miała miejsce przy postprodukcji filmu „Kościuszko pod Racławicami” (reż. Józef Lejtes, 1938). Niedługo przed planowaną premierą w montażowni wybuchł pożar, w wyniku którego zniszczeniu uległy już zmontowane, gotowe sceny batalistyczne z udziałem wojska i tłumu statystów w historycznych strojach. Ani fundusze, ani terminy nie pozwoliłyby na ich ponowną realizację. W efekcie sceny batalistyczne zostały zmontowane z zachowanych odrzutów.
Z kolei podczas realizacji wspomnianej już komedii „ABC miłości” wydarzył się inny wypadek: scenariusz filmu nie dotarł na czas. Ponieważ studio było już wynajęte i nie można było czekać, przez pierwsze dwa dni Waszyński kręcił film... z pamięci. Może się wydawać, że dwa dni to niewiele, jednak w tamtych czasach zdjęcia atelierowe trwały średnio 2-3 tygodnie, tak więc około 1/6 filmu została nakręcona bez scenariusza.
Tempo realizacji filmu było szalone. Zdjęcia atelierowe rozpoczęto w połowie stycznia 1934 roku, a już 23 lutego miała miejsce... premiera filmu! Zdjęcia i cała postprodukcja, a więc wywołanie negatywów, ich zmontowanie, kolaudacja, wykonanie kopii eksploatacyjnych, obróbka chemiczna i dostarczenie do kin, wszystko to zajęło… niespełna półtora miesiąca!
Szczególnym przypadkiem reklamy stał się dialog głównego bohatera – Wincentego Poziomki (Adolf Dymsza) – z klientką. Poziomka przemawia do niej w patetycznym i teatralnym stylu, na co ona, zachwycona, odpowiada: „Jak pan to pięknie powiedział, zupełnie jak w kinie Apollo!”. To właśnie w warszawskim kinie Apollo odbyła się premiera filmu. Można się domyślać, że jego właściciel poniósł na tyle duży wkład finansowy w produkcję, że zażądał dodatkowej reklamy.
„ABC miłości” zawarł w sobie wiele elementów ukrytej satyry na stosunki i realia panujące w ówczesnym świecie filmowym. Ciekawa pod tym względem jest scena, w której dyrektor wytwórni Kosmos-Film żali się dyrektorowi Globus-Film, że brak mu odtwórczyni jednej z głównych ról dziecięcych. Bezradnie załamuje ręce, gdyż studio filmowe jest już wynajęte, scenariusz opłacony, aktorzy zaangażowani… Ta humorystyczna scena jest tym zabawniejsza, że opisuje prawdziwe zdarzenie, które miało miejsce podczas realizacji „ABC miłości”. Już w trakcie zdjęć okazało się, że dziewczynka, która miała wcielić się w jedną z postaci, jest zbyt nerwowa, bardzo źle znosi atmosferę pracy na planie i nie może zagrać w filmie. Trzeba było natychmiast znaleźć dla niej zastępczynię. Z pomocą przyszedł operator Albert Wywerka, który zaproponował udział swojej córeczki Basi. Basia Wywerkówna przyzwyczajona była do planu filmowego i występowanie przed kamerą nie sprawiło jej najmniejszych trudności.
To nie jedyny element swoistej autoironii twórców filmu. Wincenty Poziomka jest niespełnionym i raczej miernym artystą. Prowadzi szkołę filmowo-rewiową, która mieści się w klitce na poddaszu w jednej z uboższych dzielnic Warszawy. W latach międzywojennych dużo było takich „szkół”. Prasa filmowa niejednokrotnie ostrzegała przed podobnymi instytucjami, które obiecywały światowe kariery, a w rzeczywistości tylko wyłudzały pieniądze od naiwnych amatorów filmu i niejednokrotnie znikały po wpłaceniu czesnego przez niedoszłych studentów czy kursantów.
Kolejnym mrugnięciem oka do widzów były role dwóch artystów: niewydarzonego amatora oraz gwiazdora rewiowego. Nazwisko tego drugiego – Leopold Krupkowski – to wyraźna aluzja do odtwórcy tej roli, popularnego Lopka Krukowskiego. Inna przezabawna scena to ta, w której Poziomka zwierza się Krupkowskiemu: „Ideałem moim jest taki Dymsza”. Na co zniesmaczony Krupkowski odpowiada: „Dymsza? Owszem… taki sobie… wolę siebie!”.
Oglądając dziś komedię „ABC miłości”, ma się nieodparte wrażenie, że aktorzy na planie przede wszystkim dobrze się bawili. Nic dziwnego, w obsadzie znaleźli się najwybitniejsi komicy, a prywatnie także najwięksi kawalarze tamtych czasów: Adolf Dymsza, Ludwik Lawiński, Kazimierz Krukowski i Konrad Tom. Prasa filmowa cytowała liczne anegdoty z planu filmowego, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że mimo licznych niedogodności, produkcja filmowa mogła być także dobrą zabawą.