Profesor Wittembach, niemiecki uczony, udaje się w podróż na Litwę i Żmudź, by prowadzić badania nad śladami starego piśmiennictwa. Zatrzymuje się u hrabiego Michała Szemiota, który posiada bogatą kolekcję starodruków. W trakcie pobytu u hrabiego Profesor zaczyna zauważać dziwne sytuacje i zachowania swojego gospodarza. Wszystko zaczyna układać się w logiczną całość, kiedy poznaje rodzinną opowieść o porwaniu przez niedźwiedzia obłąkanej matki hrabiego. Odwiedziny Julii Dowgiełło, w której zakochany jest hrabia Szemiot, stają się początkiem tragicznego losu, jaki czeka bohaterów tej opowieści...
Profesor Wittembach, pastor i niemiecki uczony, podróżuje pociągiem z Królewca na Litwę i Żmudź, by prowadzić badania nad ocalałymi śladami starego piśmiennictwa sakralnego. W pociągu spotyka księżną Pacową z Wilna oraz Julię Dowgiełło wraz z guwernantką. Pastor zdradza cel swojej podróży, księżna radzi mu więc, by zatrzymał się u hrabiego Michała Szemiota, który ma bogatą bibliotekę starodruków odziedziczoną po ojcu.
W drodze z dworca, z którego odebrał pastora stangret hrabiego, zaczynają dziać się dziwne rzeczy: najpierw Wittembach słyszy opowieść o diable, który pod postacią szczupaka bez ogona ukazuje się w noc św. Jana, potem rozpętuje się straszliwa burza, która płoszy konie, a z wozu odpada koło. Wittembach chroni się przed deszczem w pobliskiej kaplicy, zaś woźnica jedzie na oklep do najbliższej wsi do kowala. W kaplicy Wittembach widzi malowidła diabłów i trumny z ludzkimi szkieletami – jest coraz bardziej zatrwożony. Wychodzi przed kaplicę. Wędrowny żebrak, który też chciał się tu schronić przed deszczem, bierze go za diabła.
Wittembach dociera w końcu do pałacu hrabiego Szemiota. Wita go lekarz matki Szemiota. Jedzą razem obiad, który zostaje przerwany wezwaniem doktora do chorej hrabiny. Cierpi ona na trudne do zdiagnozowania problemy psychiczne, nazywane przez doktora „utratą rozumu”. Przed trzydziestu laty hrabina pojechała na polowanie, porwał ją niedźwiedź i przez krótki czas więził. Hrabinę w końcu oswobodzono, była podrapana i naga, co determinowało różne domysły. Po tym wypadku nigdy nie wróciła już do pełni władz umysłowych, chociaż sądzono, że poród, który nastąpił dziewięć miesięcy później, spowoduje korzystne przesilenie. Hrabina urodziła wprawdzie zdrowego chłopca, lecz wówczas jeszcze bardziej pogrążyła się w swoim obłędzie, widząc w swoim synu zwierzę podobne do tego, które ją kiedyś porwało.
Wittembach jest wstrząśnięty tą historią, patrzy na hrabinę z uczuciem najwyższego współczucia. Poznaje w końcu hrabiego Szemiota, który odziedziczył po matce cząstkę psychicznych dolegliwości: często jest jakby nieobecny, jego myśli wędrują w dziwnym kierunku, swoim zachowaniem potrafi wywoływać strach lub zażenowanie. Szemiot prowadzi Wittembacha do swojej biblioteki. Profesor znajduje tam katechizm żmudzki księdza Ławickiego, o którym sądził, że w ogóle nie istnieje. Jest podniecony odkryciem, zaczyna swe badania.
Nie zaniedbuje jednak towarzyskich obowiązków. Gra z hrabią i doktorem w karty, zwiedza pałac, wybiera się z Szemiotem na polowanie. Na polowaniu doświadczają kolejnych dziwnych zdarzeń: widzą stado żubrów, co zdarza się niezwykle rzadko, i spotykają wiedźmę, która próbuje wmówić hrabiemu, że ten ma pazury niczym niedźwiedź oraz że nigdy nie dozna szczęścia w miłości, po czym oddala się, krocząc po tafli stawu.
Szemiot kocha się w pannie Julii Dowgiełło, którą profesor spotkał w pociągu, a która przybywa właśnie do pałacu hrabiego. Wieczorem Julia wykonuje przed wszystkimi „taniec rusałki”, wyraźnie adorując Szemiota. Lecz gdy ten próbuje ją pocałować, dziewczyna wyrywa się, krzycząc, że hrabia ścisnął ją niczym niedźwiedź. Wittembacha coraz bardziej zaczyna zastanawiać to nagromadzenie niedźwiedzich cech u hrabiego. Daleki jest jednak od wiary w podobne zabobony. Wkrótce Szemiot oświadcza się Julii, a pastor udziela im ślubu.
W noc poślubną dochodzi jednak do tragedii. Julia zostaje zamordowana, a hrabia znika. Jedynymi tropami są ślady niedźwiedzich zębów na ciele dziewczyny i niedźwiedzich łap na śniegu. Doktor wmawia wszystkim, że hrabia przemienił się w niedźwiedzia. Wittembach wyjeżdża, nie doczekawszy rozwiązania zagadki. Wraz z nim jedzie doktor, który przyznaje, że sam popychał hrabiego w coraz większy obłęd, by mieć jakąkolwiek rozrywkę w pałacu. Profesor nie kryje obrzydzenia, nazywa doktora łajdakiem.
Gdy wsiada do pociągu, widzi rozłożone na śniegu zające, lisy i sarny, które upolowali myśliwi. Wśród zwierzyny dostrzega nagle cielsko ogromnego niedźwiedzia. Zmawia „Wieczny odpoczynek”.
„Niesprawiedliwością byłoby twierdzenie, że »Lokis« jest filmem nieudanym. Ma on wiele zalet, których nie należy lekceważyć. Zrobiony jest kulturalnie, grany poprawnie, fotografowany ze smakiem przez Stefana Matyjaszkiewicza. Ma wyraźny nastrój, efektowną scenografię i dobre dialogi. Mimo to jednak pozostawia widza raczej obojętnym, chociaż porusza sprawy dziwne i ukazuje emocje o patologicznym natężeniu. Skąd więc owo uczucie chłodnego dystansu, owa świadomość nieważności opowiadanych wydarzeń? (...) »Lokis« wzbudza ten rodzaj zakłopotania, z jakim reagujemy na bajkę, opowiadaną niezbyt poważnym tonem.
Brak tradycji filmu niesamowitego w naszej kinematografii jest tu niewątpliwie częściowym wytłumaczeniem. Oglądając »Lokisa« można zauważyć w niejednym miejscu, jak konieczność odchodzenia od logicznych motywacji i operowania uświęconymi efektami nieokreślonej grozy (burza, pohukiwanie puszczyka itp.) krępuje swobodę ruchów reżysera, jak go onieśmiela, skłaniając na przemian do nadmiernej dyskrecji, to znowu do prób racjonalizacji lub do akcentowania cudzysłowów romantycznej malowniczości (wiedźma w dziupli starego dębu). Majewski nie może zdecydować się na pełną stylizację. Pragnie ocalić pozory historycznej rzeczywistości i psychologicznego prawdopodobieństwa, czy w rezultacie utrudnia widzowi zgodę na określony gatunek literackiej fikcji”.
Jan Józef Szczepański, Lokis, „Tygodnik Powszechny”, 1970, nr 41
Nic tu (...) nie jest takie, jak się wydaje w pierwszej chwili. Porwanie hrabiny przez niedźwiedzia oglądamy tylko w rysunkach (pięknie stylizowanych przez Franciszka Starowieyskiego) z teki ukrytej w pałacowej bibliotece. Drobiazgowy realizm w opisie dworskiego życia ma swój kontrapunkt w nieustannej obecności malowniczego tła ludowych obrzędów, magii i przesądów. Nie darmo Majewski przestudiował starannie Kolberga. Rosłe panny służące poddające hrabinę zimnym kąpielom pod okiem doktora, nucą magiczną pieśń, jakby brały udział w odprawianiu guseł. Dla brodatego chłopa, w burzliwą noc, pastor wydaje się być diabłem, a jego sylwetka jest równie niesamowita, jak samemu pastorowi niesamowita wydaje się twarz hrabiego majacząca nocą wśród gałęzi drzew. Stara kobieta o wyglądzie czarownicy przechodzi swobodnie przez bagnistą topiel, która pochłania wszystko – ale może zna po prostu ukryte przejście. Czy rzeczywiście niedźwiedzie kły zadały krwawą ranę pannie Julii? Może hrabia sam uwierzył, że jest niedźwiedziem (...)? Wystarczy niewielka zmiana punktu widzenia, aby cała historia wyglądała zupełnie inaczej. Można w niej dostrzec realistyczny dramat psychologiczny, niesamowity thriller czy film grozy. Wybór pozostawiony został widzowi. Majewski zdaje sobie sprawę, że dzisiejszego odbiorcy niczym już nie można na ekranie przestraszyć – ale można go jeszcze zaniepokoić. Jest to gra cokolwiek niebezpieczna, bo inteligencji twórcy przeciwstawia się inteligencja widza, który do kina przychodzi z nastawieniem, iż »wie lepiej«. Ale już sama akceptacja reguł tej gry jest zwycięstwem twórcy. I chyba warto poddać się od razu – przewrotny »Lokis« gwarantuje w zamian wiele prawdziwej przyjemności i satysfakcji”.
Andrzej Kołodyński, Lokis, „Ty i Ja”, 1970, nr 5
„Horror, to kawał znakomitego kina, za którym tęskni każdy prawdziwy amator. Nasuwa się jednak pytanie, czy »Lokis« jest już kompletnym filmem niesamowitym? Znawcy twierdzą, że jeszcze niezupełnie. Co prawda, reżyser Janusz Majewski jak nikt nadaje się do zadania, by zapoczątkować ryzykowny gatunek na naszym terenie. Jest on jednym z nielicznych, którzy utrzymują, że kino powinno być dobrym widowiskiem dla ludzi. Niby prosta rzecz, ale o podobnym programie słyszy się szalenie rzadko. (...) W tym programie istotne znaczenie ma właśnie kultura; otóż w wypadku »Lokisa«, reżyser wiedziony dbałością o nią, był zbyt ostrożny wobec oryginału literackiego, który na pietyzm niekoniecznie zasługuje, szczególnie z punktu widzenia współczesnego kina niesamowitego (...). Technika [»Lokisa«] jest staroświecka. Już po kwadransie widz odgaduje, że młody dziedzic, Józef Duriasz, poczęty przez matkę w stanie szoku w trakcie polowania na niedźwiedzie, młodzian o obyczajach niecodziennych – bo włazi po nocy na drzewo, by obserwować przez okno gości we własnym pałacu – wziął na siebie przeznaczenie dzikiego zwierza i na koniec rozszarpie swoją żonę (...). W umyśle profesora Wittembacha, czyli Edmunda Fettinga, powoli narasta podejrzenie, podczas gdy my, widzowie XX wieku o umysłowości pospiesznej, już od półtorej godziny domyśliliśmy się wszystkiego. Tym sposobem »Lokisowi« nie dostaje napięcia. (...) Przyznaję, że dla mnie główną rozrywkę stanowiła nie upiorność, cokolwiek kostiumowa, lecz owa oprawa pejzażowa, akwarelowa, przypominająca stare pocztówki”.
Zygmunt Kałużyński, Pierwszy polski wampir, „Polityka”, 1970, nr 41
„Film oglądałem z rosnącym uznaniem i wyszedłem zafascynowany zamysłem reżysera, który nie poddał się tak modnej obecnie w kinie, zwłaszcza oczywiście zachodnim, tendencji do zainteresowania widza akcją, bohaterami i w ogóle tym, co się dzieje na ekranie. Trud Janusza Majewskiego jest tym bardziej godny uznania, że do swego zabiegu twórczego wybrał wyjątkowo niewdzięczny teren – ukulturalnia on mianowicie film grozy i fantastyki, gdzie szczególnie łatwo jest ulec pokusie i ześlizgnąć się na manowce, przestraszyć, zaskoczyć albo zabawić. Wielu zachodnich mistrzów, takich jak Hitchcock, Clouzot czy Polański wywróciło się na tym robiąc filmy w sposób płytki, prymitywnie epatujący widza. Można sobie powiedzieć, że zmagania Janusza Majewskiego uwieńczył pełny sukces. Reżyser zwycięsko zwalczył literacki pierwowzór Mériméego, który wpadł na makabryczny pomysł przedstawienia dziejów potomka brutalnego niedźwiedzia-odchyleńca, wyżywającego się erotycznie na hrabinie Szemiotowej przy jej, jak należy przypuszczać, niepełnej akceptacji.
Oczywista, reżyser odrzucił pomysł ukazania wspomnianego wydarzenia na ekranie, ponieważ słusznie wydawało mu się to chwytem zbyt tanim, zbyt narzucającym się, mogącym odciągnąć uwagę widowni od spraw zasadniczych”.
Janusz Głowacki, Strzeż się ciąży, Lokis krąży, „Kultura”, 1970, nr 42
„Wirtuozerska umiejętność komponowania obrazu, wyraża się choćby w sekwencjach prologu, który stanowi nie tylko rodzaj wprowadzenia w pejzaż tego dziwnego kraju, lecz także zapowiedź przyszłego dramatu. Bo antycypacją jest komiczno-dramatyczna scena w cmentarnej kaplicy: pastor chroni się tam przed burzą, zaś potężnie przestraszony, jeszcze bardziej wystraszył jakiegoś chłopa pijanicę, który go wziął za diabła. Jest w tym żarcie drwina z pozorów, z iluzji, jakim ulegamy. Lecz za plecami pastora pozostał przecież prawdziwy trup – świadectwo rzeczywistego, lecz niewiadomego dramatu. A czyż nie podobnie mają się w filmie sprawy z hrabiną?
Dzikie okrucieństwo młodego magnata, obecność doktora, a jak się okazuje – złowrogiego reżysera wydarzeń, zdają się wskazywać jakąś inną jeszcze okrutną tajemnicę, którą przesłania, a nie tłumaczy opowiadanie o wypadku hrabiny. Ta wielopiętrowa komplikacja tematu byłaby wszakże niemożliwa bez znakomitego aktorstwa wykonawców, którzy włożyli w tę baśń prawdę uczuć i charakteru. Dotyczy to wszystkich, bez wyjątku, pierwszoplanowych postaci: Julii – pięknej, ale wyrachowanej kokietki, którą gra Małgorzata Braunek, Józefa Duriasza w roli hrabiego Szemiota, tajemniczego doktora – Gustawa Lutkiewicza, czy pastora – Edmunda Fettinga”.
Zbigniew Klaczyński, Gdzie wszystko zdarzyć się może, „Trybuna Ludu”, 1970, nr 272
Plenery: Kozłówka pod Lublinem (ślub hrabiego), Markowa (sceny wesela wiejskiego), Obory (rodzinna posiadłość Julii), Puszcza Białowieska (sceny z żubrami), zamek w Łańcucie (posiadłość hrabiego).
Film wszedł do kin w setną rocznicę śmierci Prospera Mériméego.
Zdjęcia trwały od 10 listopada do 22 grudnia 1969 roku.
Adaptując „Lokisa” Majewski korzystał z tłumaczenia Leopolda Staffa.
Prapremiera „Lokisa” odbyła się w koneckim kinie „Pegaz” podczas Dni Kultury Ziemi Koneckiej.
W sierpniu 1970 roku film był prezentowany na XXXI Festiwalu Sztuki Filmowej w Wenecji.
In the photo: Małgorzata Braunek
In the photo: Stanisław Milski
In the photo: Edmund Fetting
In the photo: Stanisław Milski
Janusz Majewski nigdy nie przepadał za współczesnością na ekranie. Przeszłość pasjonowała go natomiast jako nośnik atrakcyjnych obrazów. Posiadając talent pisarski, sam poszukiwał pisarzy mniej znanych, których utwory dawały okazję do gry obrazami przeszłości i – szerzej – do umysłowej potyczki z widzem, inteligentnej zabawy – jak sam o tym mówił Majewski.
Pod koniec lat 60. reżysera pasjonowała literatura fantastyczna, zwłaszcza powieści pełne grozy i niesamowitości. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce – oczywiście z myślą o filmie – zwłaszcza, że krajowe wydawnictwa lubowały się wówczas w tym gatunku. Sytuacja reżysera, który chciał zaadaptować jakiś zagraniczny utwór była jednak trudna: państwo nie miało dewiz, by wykupić prawa autorskie do najnowszych książek i właściwie pozostawała tylko klasyka, do której wygasły już wszelkie prawa.
Majewski trafił wówczas na opowiadanie Prospera Mériméego „Lokis. Rękopis profesora Wittembacha”. – „Lokis” jest małym arcydziełem ironicznej fantastyki – mówił. – Można w tej noweli dostrzec prawdziwie współczesne nam elementy czarnego humoru i tej specyficznej dwuznaczności, którą dziś lubimy w utworach Ionesco, Adamsa czy Topora, ale jest przy tym wszystkim „Lokis” głęboko humanistyczną metaforą o dwoistości ludzkiej natury, o pierwotnych, zwierzęcych elementach w psychice człowieka, o samotności jednostki próbującej przeniknąć prawa sił rządzących jej losem. I te czynniki: przewrotna, pozornie lekka forma i poważna, niebłaha problematyka utworu skłoniły mnie do sięgnięcia poń z myślą o filmie, śladem dwóch innych – „Błękitnego pokoju” i „Venus z Ille” tegoż autora, z których przedtem zrobiłem dwie telewizyjne nowele – jak sądzę nie w pełni udane.
„Polska”, 1970, nr 8
Teraz reżyser niezwykle starannie przygotował się do przeniesienia Mériméego na ekran. Szukał przede wszystkim rozwiązania, które pozwoliłoby mu wykreować odpowiedni wizerunek Litwy, gdzie rozgrywała się akcja „Lokisa”. Dla Mériméego Litwa była krajem egzotycznym, zamieszkałym przez pogańską ciemnotę; skrajem cywilizowanej Europy. Taki obraz nie przekonałby – a mógłby wręcz zniechęcić – polskiego widza, tak przecież przyzwyczajonego do innej Litwy: wyobrażonej z opisów Mickiewicza i kresowych mitów. Dlatego Majewski skorzystał z opisów Oskara Kolberga, wybitnego polskiego etnografa, który podróżował w XIX wieku po Litwie. To właśnie na podstawie jego notatek reżyser tworzył w filmie sceny obrazujące obyczaje i wierzenia ludowe. – Wydawało mi się bowiem, że kilka kresek uzupełniających szkic tła opowieści doda jej smaku i to w guście Mériméego: wątki fantastyczne skontrastowane z realizmem opisu warstwy faktograficznej zyskają na ostrości, retoryczna nieco i kostyczna ironia nabierze rumieńców życia (op. cit.). Majewski bawił się w istocie konwencją filmu grozy. Uważając już wtedy, że widz oglądał już w kinie wszystko, poznał najdziwniejsze stwory i nie przerazi się nigdy na dobre, postanowił zbudować atmosferę niesamowitości, która tylko w małej części oparta byłaby na wywołaniu w widzu strachu. Chodziło raczej o to, by konwencję horroru wziąć w nawias, ukazać jej zabawne strony i udowodnić, że gatunek ten może być również polem do poważnych pytań natury psychologicznej i moralnej. Film cieszył się w Polsce niemałym zainteresowaniem. Zadecydowała o tym przede wszystkim ciekawość, jak wypada na ekranie horror w rodzimym wydaniu. Majewski był bowiem w Polsce prekursorem tego gatunku. Po „Lokisie” nie wrócił już do horroru, czego do dziś żałuje, bo – jak przyznał – to właśnie w tym gatunku czuje się najlepiej.