W zamkowych komnatach, w klasztornych refektarzach
Kiedy przed ponad sześćdziesięciu laty ekranizowano „Potop” po raz pierwszy, Edmund Michrowski – scenograf Teatru Wielkiego – zdążył już w atelier „Sfinksa” w Warszawie umieścić wnętrza dworu Billewiczów i Kmicica, namiotu Millera, gabinet Radziwiłła w Kiejdanach, salę balową. Najnowsza ekranizacja „Potopu” korzystała, oczywiście, także z atelier, o wiele jednak większego od tego, którym dysponował Michrowski. Ale w latach 1971–1972 filmowcy i ekranowi bohaterowie Sienkiewicza wkroczyli także do komnat królewskiego Wawelu, refektarzy klasztoru na Jasnej Górze, do kościoła w Woli Justowskiej. Dołożono więc wszelkich starań, aby perypetie XVII-wiecznych bohaterów wtopić w scenerię epoki, ówczesną kulturę materialną. Ale to, co w przekonaniu realizatorów jest siłą historycznych supergigantów – owa długa lista specjalistów dbających o autentyzm sklepienia sali czy najdrobniejszego nawet guzika – jakże często wytykane jest jako słabość, staje się przedmiotem ataków i pretensji. Te zarzuty Bolesław Michałek podsumował w felietonie, zamieszczonym w „Kinie” (nr 7 z 1973 r.). Rzecz sprowadza się do tego, że film, a zwłaszcza film historyczny zawsze skłonny jest upiększać, szukać blasku, pokazywać odświętne, uroczyste strony życia. Wiejski dworek pokazuje się więc z reguły jako pałacyk, a arystokratyczna rezydencja otrzymuje wymiar monarszy – kręci się ją po prostu na Wawelu. Kiedy w grudniu 1971 roku „Potop” wreszcie ruszył, satyryczny tygodnik „Szpilki” zamieścił stylizowany na XVII-wieczny sztych rysunek Juliana Bohdanowicza z napisem, wychodzącym poza obręb klasztornych murów: „Tym razem chyba się poddamy”. A w trzy tygodnie później opublikował krótki list:
Jasna Góra, 21 grudnia 1971
Ojciec Generał Zakonu Paulinów
SZANOWNY PANIE REDAKTORZE!
Za przesłanie 50 numeru „Szpilek” z dnia 12 grudnia br. z bardzo trafną ilustracją P. Juliana Bohdanowicza z realizacji filmu „Potop” na Jasnej Górze dziękuję serdecznie.
Rzeczywiście, tym razem Jasna Góra poddała się.
Na nadchodzące święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok, Szanownemu Panu Redaktorowi i wszystkim Współpracownikom składam dobre i szczere życzenia.
Z wyrazami należnego szacunku
(–) O. JERZY TOMZIŃSKI
Jasna Góra
Nie byłam i nie widziałam. Ani pierwszych scen z Danielem Olbrychskim-Kmicicem, ani przygotowań do odparcia Szwedów, czynionych przez przeora Augustyna Kordeckiego. Wszystko to znam z relacji. Nie widziałam realizacji sceny spotkania Kmicica-Babinicza z przeorem Kordeckim, tego posłuchania, które przemienia się w przesłuchanie, bo nikt – ani przeor, ani wezwani na naradę starsi ojcowie i kilku zacnych szlachty – nie chce wierzyć rewelacjom nieznanego przybysza. W „Potopie” Jerzego Hoffmana scena ta rozgrywa się w przestronnej sali, którą niedługo po wojnach polsko-szwedzkich wzniesiono na ślub Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Lata niewiele zmieniły jej wygląd: pozostał ten sam piękny, zdobiony freskami sufit, wspaniały, ogromny krucyfiks, a jedyne, co kłóciłoby się ze stylem epoki – boazerię – przykryto tkaninami. Oglądali tę salę ludzie o sławnych nazwiskach, a swój pobyt na Jasnej Górze uwieczniali w pamiątkowej klasztornej księdze. Niestety – sala ta znajduje się w części klasztoru, gdzie obowiązuje klauzura; kobiety zaś klauzury przekroczyć nie mogą, zgodnie z regułą Zakonu Paulinów. Klejnoty, które Kmicic rzuca na dowód, że nie dla nagrody ostrzega klasztor, zobaczyłam dopiero na ekranie. Czekałam cierpliwie na szturm i obronę częstochowskiego klasztoru, na kaskaderów i ich potyczki ze szwedzkimi napastnikami na murach Jasnej Góry, na pożary, faskule i bomby, granaty i pochodnie w rury oprawione, lejące deszcz roztopionego ołowiu, palące się sznury i szmaty. Dopiero gdy zagrały szwedzkie baterie i odpowiedziały im klasztorne armaty, mogłam pojechać do Częstochowy. Poza terenem objętym klasztorną klauzurą, przedstawicielki płci niewieściej do obserwacji działań wojennych dopuszczone bowiem być mogły.
Kurdybany i gobeliny na Wawelu
Ekipa „Potopu” niemal w rok po zdobyciu Częstochowy wyruszyła do Krakowa. Tym razem poddał się Wawel. Profesor Jerzy Szabłowski, dyrektor Wawelu, nie stawiał żadnych przeszkód, by Wawel odwiedzili w tym czasie także i dziennikarze. Był jesienny ranek 1972 roku. Wiedziałam, że od kilku dni ekipa zdjęciowa pracuje w wawelskich komnatach. Ale jej znalezienie wcale nie było łatwe. Nic bowiem, poza kablami przewieszonymi gdzieniegdzie na krużgankach, nie zakłócało rytmu powszedniego muzealnego dnia, nie przeszkadzało zwiedzającym w podziwianiu zbrojowni, skarbca, arrasów. Dopiero po długich poszukiwaniach dotarłam schodami senatorskimi do gabinetu Janusza Radziwiłła. Zobaczyłam tam księcia, Zagłobę, Wołodyjowskiego, Kmicica.
– A reszta? – zapytałam.
– To już autentyki – odpowiedział.
Podziwiałam więc krzesło, na którym zasiadał Radziwiłł, wspaniały kominkowy złoty zegar, stary złocony dzban. Ale przede wszystkim kominek, ten słynny kominek w części zamku dotykającej Kurzej Stopy, w sali na drugim piętrze, ponad pokojem, w którym niegdyś Zygmunt III zatrudniał się alchemią. Gloger w „Encyklopedii Staropolskiej Ilustrowanej” pisze, że kominek ów przewyższa wymiarami, bogactwem materiału i form wszystkie inne, jakich ślady często jeszcze napotykamy w pozostałych komnatach królewskich. „Przedstawiony jakkolwiek – mówi – już w stylu Barocco, przecież jeszcze o ruchach linii bardzo udatnych [...] Była to chwila, gdy styl Barocco, porzucając szlachetne formy Renesansu, a goniąc za sztucznymi efektami, popadł rychło w zupełne zepsucie”. Muzealne wnętrza wymagały od filmowców niezwykłej ostrożności i dokładności działania. Reflektory bowiem nie mogły palić się zbyt długo, by nie wysuszyć kurdybanów, nie zniszczyć barw gobelinów. Po zdjęciach włączano natychmiast nawilżacze powietrza, uzupełniano je także zwykłymi kubłami z parującą wodą. Na Jasnej Górze ksiądz dr Kazimierz Szafraniec sam przynosił Kmicicowi klejnoty z klasztornego skarbca. Na Wawelu profesor Jerzy Szablowski zgodził się udostępnić królewskie komnaty obu Radziwiłłom, mimo że byli poplecznikami Karola Gustawa.
I tak oto kiejdańskie i tauroskie komnaty znalazły się na Wawelu. Profesor Szablowski wyposażył je w meble i cenne przedmioty. Część dowiózł Leonard Mokicz, o którego „węchu” szperacza mówią wszyscy reżyserzy, od lat z nim współpracujący. Komplet mebli, wypożyczonych do gabinetu Janusza Radziwiłła z jednego z pałaców arcybiskupich, ich muzealna wartość i stan konserwacji zaskoczyły nawet profesora Szablowskiego. Oglądałam nie tylko to, co znajdowało się w gabinecie Radziwiłła, lecz także stoły, krzesła, kobierce w sąsiednich salach, przeznaczone już dla Taurogów Bogusława. Ale, jak się okazuje, drobiazgowe wymienienie ich wszystkich nie dorównywałoby magnackiemu inwentarzowi z XVII stulecia. Przecież nawet w Wiśniczu, który realizatorzy wymarzyli sobie początkowo na Kiejdany i Taurogi, mimo bezlitosnego szwedzkiego rabunku (wywieziono 150 wozów bezcennych dzieł sztuki) pozostało jeszcze po „potopie” sporo skarbów. Inwentaryzacja z roku 1661 zawiera wykaz dwustu obrazów, a wśród nich płótna Rafaela, Tycjana, Reniego, Guercino, Ribery, Domenichino, Veronesego, Albrechta Dürera.
Na magnackie inwentarze powołuje się także Władysław Łoziński, autor książki „Życie polskie w dawnych wiekach”, wydanej po raz pierwszy w 1907 roku i wznawianej nieustannie także i po ostatniej wojnie. „Zamki polskie – pisze Łoziński – miały urządzenia wewnętrzne równie bogate i pyszne, jak wyniosłe i dumne były ich fasady, baszty i wieże”. W inwentarzach Janusza Radziwiłła – mówi w innym miejscu – spotykamy wielką ilość opon, z których niedokładnego nawet opisu wypływa, że były to przednie arrasy. Inwentarz Ogrodzieńca Firlejów wymienia krzesła obite aksamitem ze srebrnymi ozdobami. Meble krasiczyńskie ozdobione były szczodrze złotem i srebrem, a wschodnich kobierców nie brakowało nawet w skromnych dworkach szlacheckich. Ale XVII-wieczna Polska kochała się nade wszystko w srebrach. Była to prawdziwa namiętność gromadzenia mis, pucharów, dzbanów, świeczników. Rafał Grochowski, szlachcic z ziemi przemyskiej, pod koniec żywota już niemal zrujnowany, zostawił w spadku około dziesięciu cetnarów złocistego i białego stołowego srebra. Wśród sreber ustawiano także barwne, o fantastycznych formach szkła weneckie z Murano czy oprawne w złoto naczynia z górskiego kryształu. Te srebra, szkło, kubki z kokosowego orzecha, farfury czyli porcelana, włoskie fajanse były tak cenne, że przed szwedzkim najazdem zakopywano je wraz z najdroższymi klejnotami w ziemi. Na takiej zastawie podano potrawy na książęcy stół Radziwiłła na królewskim Wawelu. Bażanty dekorowane piórami, kurczęta w maladze przygotował szef kuchni słynnego „Wierzynka”, pan Karol Zych. Dzisiaj część naczyń znalazła się znowu w muzealnych gablotach, a te, które były imitacją autentyków stoją na półkach magazynu łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Wypito z kryształowych pucharów pani Aliny Wołowskiej wina, to znaczy soki z czarnej i czerwonej porzeczki, zjedzono bażanty przyrządzone przez pana Zycha według receptur ze starych ksiąg. Czterej kelnerzy „Wierzynka” obsługujący Janusza Radziwiłła podają dzisiaj śledzika po japońsku i tatara gościom ubranym nie w sarmackie kontusze, lecz w zwykłe garnitury, swetry i sportowe koszule. Ale pamiętają wawelską ucztę z roku 1972, bo była najdłuższa ze wszystkich, które dotychczas widzieli: trwała trzy dni.
Jeszcze raz, teraz już z Hoffmanem, zeszłam schodami senatorskimi Wawelu. W salach pod Zodiakiem i pod Planetami, w sali Tęczyńskiego i w sali bitwy pod Lepanto pogaszono reflektory, włączono nawilżacze powietrza. Ale jeszcze przed kilkunastoma minutami byli tutaj bohaterowie „Trylogii”. Janusz Radziwiłł zmierzał do swego gabinetu, gdzieś obok widać było Charłampa, co to „osobnej zbroi na nos potrzebuje”, a Wołodyjowski i Zagłoba wchodzili „do niewielkiej komnatki, bardzo widnej, obitej skórą wytłaczaną w złociste kwiaty”, a „w głębi za stołem pokrytym papierami” zobaczyli „dwóch ludzi pilną zajętych rozmową. Jeden z nich młody jeszcze, przybrany w strój cudzoziemski i perukę o długich lokach, spadających na ramiona, szeptał coś do ucha starszego towarzysza [...] Był to człowiek czterdziestokilkuletni, postaci olbrzymiej i barczystej. Ubrany był w strój szkarłatny polski, spięty pod szyją kosztownymi agrafami”.
– To się nie zgadza – powiedziałam do Hoffmana. – Wasz Radziwiłł nie ma szkarłatnego stroju.
Zaprowadził mnie pod portret księcia Janusza, na specjalne zlecenie profesora Szablowskiego przeniesiony z parteru na piętro. Roman Sumik zdołał jeszcze odnaleźć Władysława Hańczę, szybko zrobił zdjęcie obu książąt: XVII-wiecznego i XX-wiecznego. Miałam już umówione spotkanie z Magdaleną Tesławską, która ubierała Kmicica, Oleńkę, Janusza, Bogusława. Obie w sztruksowych spodniach i starych swetrach dotykałyśmy miękkich aksamitów, złotogłowia, brokatów, atłasów, sztywnych, zgrzebnych płócien, adamaszków, pocieszając się tylko, że o nas Wespazjan Kochowski nie mógłby ułożyć tak kąśliwej fraszki, jak o owej XVII-wiecznej wystrojonej damie, co to „swoje folwarki wzięła wraz z chłopy i gumny na barki”.
Bibliografia
W zamkowych komnatach, w klasztornych refektarzach
Bolesław Michałek, Coraz piękniej, „Kino” 1973 nr 7
Jerzy Tomziński do „Szpilek”, „Szpilki” z 9.01.1972
Zygmunt Gloger, Encyklopedia Staropolska Ilustrowana, wyd. cyt.
Tadeusz Nowak, Operacja krakowska króla Karola X Gustawa. 17.IX–19.X.1655 r. w tomie Wojna polsko-szwedzka 1655–1660, wyd. cyt.
Alfred Majewski, Zamek w Wiśniczu, Arkady, Warszawa 1969
Władysław Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1958