„Ciuchy” na Grochowie. Stragany z towarami. Kupcy. Kobiety przymierzające stroje. Handlarki.
00:00:00:07 | Napis: Warszawska egzotyka. W tle stragany z handlującymi. |
00:00:04:13 | Handlujący na „Ciuchach” na Grochowie. Handlarze oraz przedmioty na sprzedaż, m.in. kryształy, porcelana, futrzane kołnierze. |
00:00:21:00 | Kobieta przymierza żakiet. Inna kobieta w tłumie przymierza sweterek. Buty. Dwie kobiety oglądają suknię balową. Lalka. |
00:00:53:06 | Handlarki: jedna w dziurawym kapeluszu, druga pijąca wodę z butelki, dwie siedzące pod parasolkami. |
Równie dla stolicy charakterystyczne jak Pałac Kultury i Kolumna Zygmunta są „ciuchy” na Grochowie. Być w Warszawie i nie widzieć tego bazaru to nietakt. Na „ciuchach” można było spotkać nie tylko Gérarda Philipe'a, ale podobno nawet królową belgijską. Z czego to futro? „Z tresowanych sardynek”, jak mówią bywalcy „ciuchów”. A ten sweterek prosto z Chicago, czyli z Galluxu na MDM-ie. Kupić nie kupić, przymierzyć można, tylko nie miętoś go pani w rączkach, bo towar delikatny. Nie ma się czego wstydzić. „Ciuchy” - ludzka rzecz. Wszystko na karnawał: od pantofelka do sukni balowej. Co prawda same handlarki nie dbają o elegancję. Byle handel szedł!
W pierwszych latach powojennych do praktyk krawieckich należały przeróbki ubrań wojskowych pochodzących z demobilu, które przysyłała z Ameryki organizacja UNRRA. W ponurych czasach stalinowskich wyróżnienie się z tłumu przez oryginalny ubiór było bardzo trudne, ale nie niemożliwe. Barwnie pisał o tym w „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand. Wskazywał na bajońskie sumy, jakie za modne stroje trzeba było zapłacić na „Ciuchach” [bazar przy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie, w latach 70. przeniesiony do Rembertowa], warszawskim bazarze Różyckiego czy w pochowanych w śródmiejskich zaułkach prywatnych sklepikach, których cudem nie zlikwidowano w ramach powszechnej nacjonalizacji handlu. Reportaż Romana Wionczka podpatruje ukrytą kamerą praski koloryt: plebejskie twarze sprzedawców, ceremoniał oglądania i targowania, tandetę produktów, pośród których udawało się niekiedy znaleźć zagraniczne rarytasy, ale też zwykłe towary z państwowych fabryk. Te ostatnie, w czasach peerelowskiego niedoboru zaopatrzenia, zwyczajnie nie trafiały na sklepowe półki, za to były rozprowadzane przez ekspedientki wśród znajomych (na zasadzie „spod lady”). Całości – nietypowo jak na kronikę – dopełnia wielki przebój Zbigniewa Kurtycza „Cicha woda”, który przez wiele dekad śpiewano w Polsce podczas każdej towarzyskiej imprezy. (MKC)